Stalin dla ubogich
"Młody Stalin" - reż. Ondrej Spišák - Teatr Dramatyczny w WarszawieJeśli ktoś myślał, że "Operetka" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, którą można spokojnie uznać za najgorszy spektakl w dziejach Polski od kiedy Mieszko oświadczył się Dobrawce, była tylko wypadkiem przy pracy, to się mylił. Teatr Dramatyczny pod kierownictwem Tadeusza Słobodzianka raczy nas kolejnym scenicznym koszmarem. "Młody Stalin", spektakl wokół którego było sporo szumu jeszcze przed premierą, nie nadaje się zwyczajnie do oglądania
Zacznę od nadziei. Nadziei na może nie wybitny, ale niezły spektakl. Nie byłem, wiem to dobrze, jedyną osobą, która chciała, żeby "Młody Stalin" okazał się po prostu dobry. Panuje bowiem w mieście stołecznym pogląd, że zawiązał się spisek homolewackiej krytyki i szerzej mediów, które Słobodzianka, a co za tym idzie Teatru Dramatycznego nienawidzą, więc bez względu na to, co zostanie w nim wystawione, potępią do cna. Myślałem więc sobie: Panie Boże, niech to będzie dobre, a ja napiszę dobrą recenzję. Będzie wielka niespodzianka, a może i szok. W tej intencji planowałem nawet odmówić część bolesną różańca. Niestety nie umiem. Ale nadzieja została, ona zawsze umiera ostatnia.
Zmarła niestety zaraz w pierwszej scenie, kiedy zobaczyłem gruzińskie wesele Soso (tak za młodu wołano na Stalina) z jego wybranką Kato, które bardziej przypominało stypę. Sztywno było na scenie i chłodem wiało, a to - na litość boską! - przecież Gruzja, Kaukaz, górale, świetny alkohol i nie gorsza wyżerka. Nic z tego. Najpierw Soso wygłosił mowę, w której upokorzył swoją matkę opowieściami o tym, z kim to ona nie spała. A spała niemal ze wszystkimi i teraz nie wiadomo czyim Soso jest tak naprawdę synem, a następnie przystąpiono do odtańczenia kankana (tak!) i lezginki albo raczej czegoś, co według wyobrażenia Ondreja Spišaka ten tradycyjny, kaukaski taniec ludowy miało przypominać. Właściwie nie wiadomo czy to, co się dzieje na scenie jest na poważnie, czy to jakiś żart.
Potem odbywamy prawdziwą podróż dookoła świata, na którą składają się nieudane scenki rodzajowe. Jesteśmy więc w więzieniu w Batumi, które przypomina raczej świetlicę. W wiedeńskiej kawiarni, w której - oprócz Stalina - mamy całą plejadę postaci: jest Hitler (zdaje na ASP), którego podrywa Wittgenstein, Jung coś plecie do Freuda, a Soso siorbie kawkę z Ludmiłą Stahl. Jest i przystanek w Londynie, gdzie zjechali się działacze z Leninem na czele. Wszyscy, bez wyjątku, przedstawieni są jak jakieś niedorajdy skończone. Jest i Jama Michalika w Krakowie, gdzie radośnie śpiewa grupa artystów pod wodzą Leona Schillera. I na koniec powrót do Tyflisu, gdzie krew się leje strumieniami, giną niewinni ludzie, bo trzeba zdobyć pieniądze na ludową rewolucję. Cel uświęca środki, nie ma zmiłuj. Stalin idzie, choć nikt o tym jeszcze nie wie, po władzę.
Nie napisałem nic o aktorach, bo nie wiem, co miałbym napisać. Szurają sobie po scenie swoimi pantofelkami z epoki. Wygłaszają role, jakby grali w kinie niemym. Żadnej tam nie ma między nimi chemii, interakcji. Nic. To taki potwornie nudny teatrzyk szkolny pełen mężczyzn-macherów i głupich kobiet, które ich otaczają. Pań nic bardziej nie cieszy, niż jak jeden czy drugi pan złapie je za cycki albo wsadzi rękę w gacie. Oh, wtedy jest wspaniale! O grającym tytułową rolę Marcinie Sztabińskim też niewiele da się powiedzieć, bo pozbawiony jest jakiejkolwiek charyzmy. Jakby go nie było na scenie, a gra przecież rewolucjonistę, gangstera, działacza politycznego, więźnia, spiskowca, męża, kochanka. Gdzie to wszystko jest? Jeżeli ten spektakl miał pokazać narodziny tyrana rządzącego w przyszłości połową świata, to ja tego nie zobaczyłem. Bo nadopiekuńcza matka i surowy - usunięty w końcu z życia młodego Stalina - ojciec, to jednak za mało. Kopleks Edypa? Naprawdę? No, brawo! Gratuluję przenikliwości.
Jeśli, jak napisał w swojej recenzji w "Gazecie Wyborczej" Witold Mrozek, Tadeusz Słobodzianek rzucił swoją sztuką wyzwanie duetowi Strzępka-Demirski, to Ondrej Spišak swoją inscenizacją rzucił wyzwanie wiosennej ramówce Polsatu.