Star Wars Movies - Stare vs. Nowe cz. 3

XXI wiek – Nowa Saga – I Mroczne Widmo

Teraz przyjrzyjmy się „Nowej Sadze", powstałej w latach 1999-2005.

Po premierze „Epizodu 1: Mroczne Widmo", wielu ludzi z miejsca okrzyknęła go najgorszą kontynuacją, jaka kiedykolwiek ukazała się w kinach. Dzisiaj mija ponad 22 latach od premiery „I Mrocznego Widma" i znaczna część fanów ST jest podzielona. Jedni uważają, że Nowa Saga przeszła próbę czasu i jest nawet dobrą produkcją, podczas gdy drudzy twierdzą, że Epizody 1, 2 i 3, są jawną kpiną ze starszych fanów, którzy oczekiwali od reżysera czegoś więcej, niż to, co zobaczyli podczas kinowej premiery. Czy rzeczywiście prequele z początku XXI wieku, zasługują na takie traktowanie?

„Gwiezdne Wojny: Cz. 1 – Mroczne Widmo", ujrzały światło dzienne 16 maja 1999 roku, po bardzo długiej przerwie, jaką zrobił nam Lucas jeszcze w latach 80-tych (przypomnijmy, że „Powrót Jedi" swoją premierę miał w roku 1983).

Fabuła filmu opowiada o czasach Starej Republiki, epoce przed powstaniem Galaktycznego Imperium, znanego ze Starej Sagi. Poznajemy tu historię młodego Obi-Wan Kenobiego (Ewan McGrego), który jest zaledwie Padawanem (uczniem) Zakonu Jedi, którzy są strażnikami pokoju i równowagi w Galaktyce. Wraz ze swoim mistrzem, Qui-Gon Jinnem (Liam Neeson), zostają wysłani z misją dyplomatyczną na planetę Naboo, w celu wynegocjowania pokoju między jej mieszkańcami a Federacją Handlową.

Tymczasem, tajemniczy Darth Sidious, Mistrz Ciemnej Strony Mocy, kierując działaniami Federacji, rozkazuje rozpocząć inwazję na tę małą planetę. Rycerze Jedi, wraz z królową Naboo, Padme Amidale (Natalie Portman), uciekają z okupowanego świata i kierują się w stronę pustynnego świata Tatooine, gdzie spotykają na swojej drodze małego chłopca imieniem Anakin Skywalker (Jake Lloyd).

Cóż można powiedzieć o pierwszej części Nowej Sagi, która tak bardzo podzieliła fanów? Czy można cokolwiek jeszcze powiedzieć o najbardziej znienawidzonej serii w dziejach kina? Cóż, chociaż zgadzam się z krytyką wielu ludzi, że Epizod I nie jest może najlepszym filmem science fiction, jaki kiedykolwiek dane mi było obejrzeć, to jednak myślę, że wypada tutaj poruszyć parę własnych uwag. Pamiętam, że kiedy „Mroczne Widmo" pojawiło się w polskich kinach, to bardzo chciałem na nie pójść. Udało mi się wtedy namówić tatę oraz starszego brata - obydwaj miłośnicy Gwiezdnych Wojen - i razem poszliśmy na „Mroczne Widmo", które jak na tamte czasy cechowało się innowacyjnością, jeśli chodzi o wykorzystanie po raz pierwszy techniki CGI. Pod tym względem film zrobił na mnie pozytywne wrażenie.

Najbardziej utkwiła mi w pamięci scena bitwy na otwartym polu planety Naboo między plemieniem Gunganów - lądowo-wodną rasą, której jednym z przedstawicieli jest Jar Jar Binks - a armią droidów Federacji Handlowej.

Pozytywne wrażenie robią również efektowne sceny walki na miecze świetlne.

Trzeba przyznać, że w tym przypadku, we wszystkich trzech prequelach wypadły one zdecydowanie lepiej niż w sequelach, w których to aktorzy głównie stukali się zabawkowymi rekwizytami. A tutaj poza szermierką, mamy do czynienia ze skokami w dal, saltami, kopniakami, walką wręcz, itp. Wszystko to wygląda na pewno lepiej, w przeciwieństwie do scen z „Nowej Nadziei" i walki między Obi-Wan-Kenobim a Darhem Vaderem.

No i nie można zapomnieć o świetnej ścieżce dźwiękowej, za którą odpowiadał John Williams – twórca i główny kompozytor praktycznie wszystkich filmowych motywów muzycznych do Gwiezdnych Wojen, łącznie z początkowym „Intrem" i „Marszem Imperialnym".

Jeśli chodzi o obsadę aktorską, to dzisiaj nie wyobrażam sobie innego aktora, który mógłby tak dobrze odegrać rolę przyszłego mentora Luke'a Skywalkera, czyli Obi-Wan Kenobiego, niż Ewana McGregora. Nie tylko budzi on duży szacunek, szczególnie w dwóch kolejnych częściach Nowej Sagi, kiedy jest już nieco starszy, ale ma też w sobie dużo energii, co z resztą możemy zauważyć w filmie. Nie widzę tu aktora próbującego odgrywać postać, tylko prawdziwą postać z krwi i kości. Wspina się on na wyżyny swoich aktorskich umiejętności, ukazując nam Obi-Wan Kenobiego w trzech rolach – młodego ucznia oraz starszego i dojrzalszego się mistrza.

Drugą taką postacią, wartą uwagi, jest senator Palpatine, grany przez Iana McDiarmida.

Prócz młodości Kenobiego i małego Anakina, możemy się także przyjrzeć karierze przyszłego Imperatora, który dopiero co wprowadza w życie plan zniszczenia Zakonu Jedi. Postać Imperatora, to była jedna z wielu rzeczy, która wszystkich intrygowała. W filmie, oprócz tego, że występuje on w swoich czarnych szatach z kapturem, zakrawającym jego twarz, to widzimy go tu również w drugiej roli, sędziwego, miłego i cały czas uśmiechniętego starszego dyplomatę, który tak naprawdę okazuje się być wielkim manipulatorem. Tak naprawdę możemy się domyśleć – chociażby po nazwisku – że będzie on czołowym antagonistą Star Wars. Ian McDiarmid przeskakuje z bycia subtelnym i przebiegłym do bycia przerysowanym i hałaśliwym psychopatą (szczególnie widoczne jest to w „Zemście Sithów"). Widać, że ten brytyjski aktor teatralny po prostu świetnie się bawi, odgrywając swoją rolę i bardzo dobrze służy to wszystkim trzem filmom.

Jednak to, co najbardziej przykuło moją uwagę i co uważam za największy pozytyw tego filmu, to wprowadzenie nas w historię odwiecznego konfliktu między Zakonem Jedi, wyznawcami Jasnej Strony Mocy, a Zakonem Sithów, którzy są przedstawicielami Ciemnej Strony. Jak się okazuje, to właśnie przyszły Imperator Palpatine, tutaj zaledwie senator Galaktycznej Republiki, jest Mrocznym Lordem Sithów, konkretnie Darthem Sidusem. Mroczny Lord jest na tyle przebiegły i na tyle potężny, że żaden z Mistrzów Jedi nie dostrzega jego obecności, a przecież Świątynia Jedi i Galaktyczny Senat, nie są tak bardzo oddalone od siebie. Wiem, że jest to ukazane w bardzo oszczędny sposób, ale zawsze coś, gdyż ten wątek będzie się rozwijał w dalszych częściach, ale nie mniej, mamy tutaj już coś, co można nazwać początkiem „Mitologii Gwiezdnych Wojen". Ciekawe jest to, że o Zakonie Sithów nie było żadnej wzmianki w filmach z lat 70-tych. Co prawda w książkowych lub komiksowych adaptacjach poświęcono parę słów na ich temat, ale tak naprawdę nie wiemy o nich nic.

Kim są Sithowie? Skąd się oni wzięli i kiedy rozpoczęła się wojna między nimi a Jedi? Nie wiemy o nich nic. Do czasu pojawienia się na ekranach kin „Mrocznego Widma".

George Lucas, bez niczyjej pomocy - jak było to w przypadku „Imperium Kontratakuje" i „Powrocie Jedi" - realizuje swoją autorską wizje i jest to bardzo ciekawe doświadczenie. Szczególnie dla ludzi rozkochanych w tego typu produkcjach. Miło jest zaobserwować zmiany i to, co się dzieje z filmowcem po tylu latach nieobecności w życiu publicznym.

A więc, jeśli chodzi o całokształt filmu, to czy jest on rzeczywiście taki zły?

Wbrew powszechnej opinii, „Mroczne Widmo" nie jest najgorszym filmem, jednak, co by nie mówić, pozostałe jego aspekty były i są naprawdę okropne. Nie jest to najlepsza część ST – w przypadku „Imperium Kontratakuje" czy chociażby „Powrotu Jedi", „Mroczne Widmo" nie dorasta im nawet do pięt. Z resztą, czego tak naprawdę każdy z nas się spodziewał, kiedy usłyszeliśmy, że Lucas osobiście weźmie się za reżyserię? Wcześniej reżyserował tylko „Nową Nadzieję", która, mimo to, że dzisiaj uznawana jest za coś w rodzaju „Świętego Graala" całej serii Star Wars, nie była wcale doskonała. Po prostu Lucas bardziej nadaje się do produkcji kinowych hitów, niż ich realizowania, o czym zresztą sam się przekonał. I my też.

Fabuła „Mrocznego Widma, pomimo wcześniej wymienionych plusów, przedstawiona jest w chaotyczny sposób, bez żadnego logicznego ładu i składu, z której tak naprawdę niewiele wynika i mało kto może się połapać o co tak naprawdę chodzi. Główne postacie równie nie są aż tak ciekawe i łatwo się o nich zapomina, z wyjątkiem wcześniej wspomnianych Obi-Wan Kenobiego i Palpatine'a. Większość fanów krytykuje drętwe aktorstwo, niezrozumiały scenariusz oraz zbyt efektywne efekty komputerowe, czy humor porównywalny do wieku przedszkolaka.

I oczywiście, Midichloriany! Co to takiego? Otóż George Lucas wpadł na „Genialny pomysł", aby w czysto naukowy sposób przedstawić historię powstania Mocy.

Midichloriany miały być mikroskopijnymi formami życia występującymi we wszystkich żywych istotach. Uważano je za odpowiedzialne za zdolność posługiwania się Mocą. Wszystkie istoty wywodzące się z galaktyki posiadały midichloriany, lecz tylko część z nich miała je w ilości wystarczającej do posiadania zdolności związanych z Mocą.

W Starej Sadze Moc była czymś mistycznym, bezpostaciową energią, która otacza galaktykę i istoty żywe. Na upartego można odnieść wrażenie, że Lucas po raz kolejny dokonał syntezy wschodnich filozofii religijnych, głównie buddyzm i postanowił w naukowo-filozoficzny sposób wyjaśnić nam, czym tak naprawdę jest Moc.

Postać Jar Jar Binksa również woła o pomstę do nieba. Jest to chyba najbardziej kontrowersyjna postać fikcyjna, jaka kiedykolwiek pojawiła się na ekranach kin.

Lucas stworzył go z myślą o najmłodszych widzach, która miała ukazać trochę humoru we wszechświecie pełnym wojen i mrocznych intryg. Sam do dnia dzisiejszego mam z nią poważny problem. Nie rozumiem, czemu go stworzono, ponieważ dla mnie nie jest on śmieszny, a wręcz działał mi na nerwy. Nasz przedstawiciel rasy Gunganów jest infantylny, głupkowaty i denerwujący, a jego absurdalnie dziecinne zachowanie wybijało widza z rytmu opowiadanej historii, burząc wszelką iluzję świata przedstawionego. Tak uważam dzisiaj, chociaż jak byłem mały, to był mi on zupełnie obojętny. Ot, tak nic nieznaczący kosmita, będący fajtłapą. Możliwe, że Lucas miał w planach wykreowania postaci przypominającej Charliego Chalpina, jednak był on postacią zupełnie niepotrzebną. Na szczęście Jar Jar w II Epizodzie pojawia się w zaledwie dwóch czy trzech scenach, podczas gdy w części ostatniej widzimy go przez parę sekund.

Co tu dużo mówić, film może nie jest jakimś wielkim arcydziełem na miarę „Imperium Kontratakuje", ale też jest wcale tragiczny. Słyszałem wiele opinii od osób w moim wieku, które w wieku dziecięcym oglądały „Mroczne Widmo" i bardzo polubiły „Nowe Gwiezdne Wojny", Jar Jar Bingsa i całą fabułę, ale kiedy dorośli, zawsze wracali do Starej Sagi, lub zachwycali się Gwiezdnymi Wojnami wyprodukowanymi przez studio Disneya.

II Atak Klonów
Mimo wielkiej fali krytyki, jaka spotkała „I Mroczne Widmo", to muszę przyznać, że ma ona cokolwiek do przekazanie i jest w miarę ciekawą produkcją, w przeciwieństwie do Epizodu 2, który jeszcze bardziej rozczarował fanów i przegonił nawet Epizod 1 w rankingach „Najgorszego Filmu o Gwiezdnych Wojnach". Oprócz tego, że „II Atak Klonów", wyprodukowany 12 maja 2002 roku, powielał błędy części 1, to muszę uczciwie przyznać, że jest on po prostu wyjątkowo nudny. Epizod 2 nie zadziwiał widzów efektami specjalnymi, krajobraz nie wyróżniał się niczym niezwykłym, warstwa dźwiękowa była zła i może prócz ról wcześniej już wspomnianych McGregora i McDiarmida oraz
Sir Christophera Lee.

Fabuła „Ataku Klonów": Obi-Wan Kenobi (Ewan McGregor), już jako pełnoprawny Rycerz Jedi, opiekuje się swoim młodym Padawanem, Anakinem Skywalkerem (Hayden Christensen). Obydwaj wracają ze swej pierwszej misji i dowiadują się o przybyciu na planecie Coruscant dawnej królowej Naboo, Padme Amidalii (Natalie Portman), obecnie pełniącej funkcję senatorki, która uniknęła zamachu na swoje życie. Kenobi i Skywalker zostają przydzieleni do jej ochrony i wkrótce między Anakinem i Padme rodzi się silne uczucie. Młodzi muszą się jednak z tym kryć, bo zasady Jedi zabraniają Rycerzom angażować się uczuciowo. Tymczasem Obi-Wan wpada na trop tajnej bazy Separatystów, kierowanych przez Hrabiego Dooku (Chritopher Lee), gdzie powstaje armia, która może zagrozić bezpieczeństwu Republiki.

Jak już mówiłem i powtórzę raz jeszcze „Atak Klonów" jest wyjątkowo nudny.

Bezbarwny i męczący, gdyż dosłownie po jakiś 20 minutach, widz nie może się doczekać, aż wreszcie nadejdzie koniec, lub któraś z głównych postaci zginie. Mały wyjątek stanowi tu rola Hrabiego Dooku, którego odegrał znany brytyjski aktora, Christopher Lee, znanego głównie m.in. z roli Draculi w filmie o tym samym tytule z 1966 roku, czy chociażby z rolą czarownika Sarumana w Trylogii „Władca Pierścieni" Petera Jacksona. Postać Hrabiego Dooku wprowadzona została w charakterze kolejnego antagonisty, dodanego do obsady prequeli (jakbyśmy mieli ich mało). Dooku, jest dostojny i równie przebiegły, co Darth Sidius, zręcznie manipuluje innymi oraz bywa przerażająco potężnym przeciwnikiem. Jednak nawet on nie sprawia, że Epizod 2 staje się dobrym filmem.

W kwestii CGI również wieje nudą. Wiem, że Lucas próbował jakoś urozmaicić kolejną część jeszcze lepszymi efektami specjalnymi, ale niestety jego próby na niewiele się zdały. Niby są ciekawe wątki poboczne, jak np. śmierć matki Anakina, porwanej i torturowanej przez dzikich Ludzi Pustyni na Tatooine, ale szybko da się o nich zapomnieć.

Najgorszy jest jednak wątek miłosny Amidali i Skywalkera. Lecz trzeba przyznać, że Lucas wpadł w pewnego rodzaju pułapkę, gdyż tworząc Nową Sagę Star Wars, musiał on jakoś ukazać widzą, jakim cudem przyszły Darth Vader, jeden z najlepiej wykreowanych złoczyńców XX wieku, wcześniej będąc Strażnikiem Galaktyki, został ojcem, skoro Zakon Jedi rygorystycznie przestrzegał zasad celibatu oraz nie mógł sobie pozwolić na pielęgnowanie osobistych uczuć wobec innych osób. Wątek romansu można było naprawdę przedstawić w ciekawy sposób – np. pokazać rozterki obydwojga młodziaków, którzy mają własne zobowiązania i doskonale zdają sobie sprawę, że miłość nie jest im pisana, ale im dłużej spędzają ze sobą czas razem, tym gorzej jest im się powstrzymać. Ale niestety, Lucas nie poświęcił ani jednej chwili na to, by w jakikolwiek sposób nam to zobrazować. 

Mimo, że zarówno Christensen jak i Portman są bardzo drętwi, to nie można ich obwiniać za to, że nie mogli oni uratować całego filmu. Podczas pracy na planie filmu, obydwoje byli wtedy młodymi i niedoświadczonym aktorami, którzy za bardzo polegali na wizji reżysera.

A jak już o tym wspomniałem, Lucas przez długi okres czasu parał się produkcją filmów, zamiast ich reżyserowaniem. W takiej sytuacji trudno jest oczekiwać od aktorów dobrej gry. Jeżeli reżyser nakazuje być mdłym, to trzeba go słuchać. I tyle w tym temacie.

Muszę tu wspomnieć o jednej z moich ulubionych scen w filmie, która może wydawać się lekko groteskowa. Mianowicie chodzi tu o efektowną scenę walki na miecze świetlne między Hrabiom Dooku a mistrzem Yodą, Wiekowy mistrz Yoda - zgodnie z opisem książkowym ma on ponad osiemset lat - dzierżący miecz świetlny i fikający koziołki na lewo i prawo wygląda całkiem fajnie. Osobiście bardzo cieszę się, że pokazano tu coś nowego. Coś, co było warte zainteresowania widza przez przynajmniej kilka minut, jeśli cały film jest tak beznadziejny.

Michał Pawlak
Dziennik Teatralny Warszawa
14 lipca 2021

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia