Staram się być poważnym człowiekiem

Rozmowa z Wojciechem Tomczykiem

Coraz bardziej interesuje mnie język. Ciężka choroba jednego z moich ulubionych aktorów, która ograniczyła jego aparat mowy, każe mi przemyśleć na nowo, jak chcę kreować świat sceniczny. Niedawno widziałem "Mistrza", stary telewizyjny film Jerzego Antczaka według sztuki Zdzisława Skowrońskiego z Januszem Warneckim, aktorem, którego ciało ograniczyła choroba. Wstrząsający.

Z Wojciechem Tomczykiem, dramatopisarzem, scenarzystą i producentem, rozmawia Michał Smolis z miesięcznika Teatr.

Michał Smolis: Wszystkie Pana utwory dramatyczne są mocno osadzone w przeszłości i rzeczywistości PRL-u: "Wampir", "Norymberga", "Inka 1946", niepublikowana i niegrana "Matka Kwiatkoszczaków". Pana bohaterowie mają z reguły pierwowzory w rzeczywistości i są najczęściej ofiarami minionego systemu. Według jakich kryteriów Pan ich dobiera?

Wojciech Tomczyk: Jestem pisarzem zawodowym, piszę dla pieniędzy i to jest moje jedyne źródło utrzymania. Dlatego cały czas muszę pamiętać, że jestem sługą prześwietnej publiczności, ponieważ jeżeli ktoś nie kupi mojej historii, nie będę miał co jeść. Norymbergę zamówił Teatr Telewizji jako sztukę o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim.
On zawsze działał na moją wyobraźnię, ale pisanie tego dramatu zacząłem od fundamentalnego błędu: sceny spotkania dziennikarki z byłym pułkownikiem wywiadu PRL-u. To był czas, około roku 2000, kiedy w ramach obowiązującej narracji w telewizji gościli starzy ubecy - PRL-owski crme de la crme - i bajdurzyli na temat pułkownika Kuklińskiego, jak gdyby coś o nim wiedzieli. Gdyby rzeczywiście coś o nim wiedzieli, to my niczego nie dowiedzielibyśmy się, a pułkownik Kukliński zginąłby dawno bez śladu. Ta pierwsza scena "Norymbergi" zmusiła mnie do zmiany treści całej sztuki. Wtedy przypomniałem sobie o człowieku, z którym odbyłem trzy rozmowy w 1992, 1993 roku. Został on skazany w 1952 roku na karę śmierci, której uniknął, a potem jego życie potoczyło się jak w bajce. W końcu wyemigrował, nie uciekł, a wyemigrował. Przypadkowa znajomość zainspirowała moją wyobraźnię i w ten sposób powstała postać pułkownika w Norymberdze. Punktem wyjścia jest absurdalna sytuacja: oficer komunistycznych służb chce przywrócić porządek moralny w świecie, licząc się nawet z kosztem poniesienia własnej ofiary. To, że moją sztukę uznano za realistyczny opis rzeczywistości w komunizmie, zawdzięcza ona wybitnym realizatorom i odtwórcom roli pułkownika: Januszowi Gajosowi, Leonowi Charewiczowi czy Michałowi Aniołowi.
Po każdym pokazie "Norymbergi" przychodzą do mnie ludzie, którzy opowiadają całe swoje życie; świadomi, że kształtowały je okoliczności zewnętrzne, w tym również tajne służby. Przychodzą też tacy widzowie, którzy znają pierwowzór postaci pułkownika. Okazuje się, że mieszka on właściwie w każdym mieście. Są też tacy, którzy uważają, że jest to sztuka o generale Jaruzelskim, a jeszcze inni, że jej bohaterem jest Kiszczak.

Pułkownik Kołodziej z "Norymbergi" świadomie stoi po stronie zła. Czy interesuje Pana sumienie kata?

TOMCZYK Psychiatrzy potwierdzają, że w ciągu około roku od osadzenia przestępcy w areszcie znika wszelka perspektywa ofiar jego zbrodni. Sprawca sam czuje się ofiarą. Kategoria sumienia nie pasuje ani do generała Jaruzelskiego, ani do Kiszczaka. Ten drugi, jak zauważył Andrzej Dobosz, był człowiekiem, który wszystko przeliczał na mercedesy. Ale czy Pan zna kogoś w ogóle, kto żałuje swojego zachowania w przestrzeni publicznej?

W "Wampirze" podjął Pan temat procesu braci Marchwickich, przenosząc akcję w lata siedemdziesiąte na Śląsk.

TOMCZYK Zawsze znajdą się zwolennicy Hannibala Lectera jako smakosza ludzkiego mięsa, ale za Marchwickimi nie ujmie się nikt. Władza wybrała dobrych antybohaterów, żaden z nich nie nadawał się na wzór do naśladowania. Zdzisław Marchwicki był prostym, prymitywnym, nieszczęśliwym człowiekiem, a do dzisiaj pokutuje w kulturze popularnej jego wyobrażenie jako demona mordującego kobiety. W "Psach" Pasikowskiego pada nawet zdanie: "Twój ojciec złapał Marchwickiego". Bracia Marchwiccy nie bardzo pasowali na rzekomych wspólników zbrodni, ponieważ całe dziesięciolecia nie utrzymywali ze sobą żadnych kontaktów. Sprawa od początku była dęta, mało kto wierzył w ich prawdziwą winę. Odwagą wykazali się ci, którzy odmówili firmowania tej fikcji.
Świadoma część opinii publicznej już w latach dziewięćdziesiątych wiedziała, że ten pokazowy proces był zbrodnią sądową. Nikt jednak nie podjął się rehabilitacji. Prezes Sądu Najwyższego wyjaśnił, że wymiaru sprawiedliwości nie stać na rewizję. Wstrząsnęło mną, że trzeci z braci Marchwickich zmarł już w tzw. wolnej Polsce w niewyjaśnionych okolicznościach. Prowadził głodówkę w celu rehabilitacji swojego rodzeństwa, które zresztą wcześniej pomógł wsadzić do więzienia.

W "Wampirze" dane osobowe pierwowzorów bohaterów zostały zmienione, tak samo jak w "Norymberdze". Jedynie w scenariuszu napisanym na zamówienie TVP Inka 1946 postacie noszą prawdziwe imiona i nazwiska. Pewnie dlatego, że przedstawienie powstało w ramach Sceny Faktu.

"Inka 1946" została mi zadana, ale dopiero po głębokiej, wielomiesięcznej kwerendzie przybliżyłem się do tematu. Czytam książki i czasopisma historyczne, biuletyny IPN-u, "Kartę" Danuta Siedzikówna ps. Inka funkcjonowała w kręgu moich przyjaciół, w naszych rozmowach. Pojawiły się już publikacje IPN-u na jej temat; relacje księdza, który spowiadał Inkę, oraz sióstr, w których domu została aresztowana. Jej postacią zajmowali się historycy. Brałem udział we wspólnej konferencji twórców telewizyjnych i historyków w Oborach, na której ówczesny prezes TVP Jan Dworak przedstawił nam dyrektywę Unii Europejskiej, nakazującą opowiedzieć naszą historię, włączając okres komunizmu. Wydawało się, że dostaliśmy zielone światło, żeby zająć się tą "przygodą intelektualną". Niestety, okazało się że dyrektywa Unii Europejskiej to za mało, aby TVP zajęła się polską historią najnowszą. Trzeba było determinacji Wandy Zwinogrodzkiej i kolejnego prezesa Bronisława Wildsteina, aby powstała Inka 1946 i wiele innych przedstawień. Później światła część mediów uparła się, żeby zniszczyć Scenę Faktu jako jedną z największych patologii w tym kraju. Ten zamiar im się powiódł.

Morderca sądowy Inki jeszcze żył. Chciał się Pan spotkać z prokuratorem Krzyżanowskim?

Nie. Wystarczyło mi, że Krzyżanowski znalazł się jako kombatant w polskiej delegacji rządowej z okazji rocznicy bitwy pod Lenino w 2003 roku. Jego przeszłość była już wtedy znana. Publicznie znana.

Puentą całej historii okazał się pochówek Krzyżanowskiego z honorami wojskowymi w 2014 roku.

Nie, puenta była inna. Minister Siemioniak zwolnił dowódcę garnizonu armii odpowiedzialnego za ten pochówek. Jego głowa poleciała nawet nie za sam pogrzeb z asystą, ale za to, że nie widział w tym żadnego problemu i nie wstydził się do tego publicznie przyznać.

Scenie Faktu zarzucano hagiografię, obraz świata w czarno-białych barwach, publicystykę. Czy mógł Pan opowiedzieć historię Inki w sposób mniej jednoznaczny?

Powinniśmy ją opowiedzieć jeszcze mocniej, użyć ostrzejszych środków, żeby pokazać tych bandytów takimi, jakimi byli naprawdę. W "Ince" 1946 zaoszczędziłem publiczności widoku niesłychanego okrucieństwa katów znęcających się nad siedemnastoletnią ofiarą. Dziś tego żałuję. Zachowania ubeckich sadystów, zwyrodnialców są niepojęte, tu nie ma miejsca ani na wybaczenie, ani na zrozumienie. Wiele lat temu obowiązywała narracja, w ramach której ubeków przedstawiano jako "absolwentów" Auschwitzu czy innych obozów koncentracyjnych, gdzie rzekomo odebrano im poczucie dobra i zła. Albo bredzono, że wyrywano paznokcie, żeby uniknąć trzeciej wojny światowej. Liczni jeszcze żyją nieosądzeni i mają się dobrze w "wolnej Polsce".

Jako pisarz świadomie uprawia Pan politykę historyczną czy tylko przywraca pamięć - bohaterom, zwykłym ludziom?

W porównaniu z naszymi sąsiadami, Niemcami czy Rosją, nie podjęliśmy żadnych długofalowych działań w tej kwestii. Polityka historyczna Niemiec jest konsekwentnie prowadzona co najmniej od czasów kanclerza Adenauera po Angelę Merkel. Kto tego nie widzi, ten nic nie widzi i powinien iść do okulisty. W Polsce polityką historyczną zajmują się ludzie prywatni, artyści, na przykład - Ryszard Bugajski, Arkadiusz Gołębiewski, Wojciech Tomczyk. Państwa ona nie interesuje z nielicznymi wyjątkami. Po dwudziestu siedmiu latach od 1989 roku wciąż nie mamy muzeum własnej historii.

Mamy je, tylko w formie wirtualnej.

Muzeum bez siedziby pokazuje nawet ciekawe wystawy uliczne, ale fizycznie go nie ma. Wciąż jeszcze istnieję w rzeczywistości, a nie w świecie wirtualnym, dlatego chciałbym odwiedzić muzeum historii Polski razem z rodziną. Niewiele lepiej jest też w kulturze popularnej, powstały pojedyncze seriale odwołujące się do przeszłości ("Czas honoru", "Sprawiedliwi"). Dla większości historia zaczęła się w 1989, ewentualnie w 1968 roku.

W planach warszawskiego ratusza była również budowa SocLandu pod placem Defilad, czyli muzeum komunizmu. Jego gmach zaprojektował Czesław Bielecki, ale wciąż nie doszło do realizacji tej inwestycji.

Kiedy oglądałem w POLIN-ie fragment ekspozycji poświęcony życiu w PRL-u, zorientowałem się, jak wiele rzeczy już zapomnieliśmy. Muzeum komunizmu powinno bezwzględnie powstać, żeby zlikwidować tępe, sentymentalne odruchy w rodzaju: "Byłem dzieciątkiem, oranżada była pyszna, potem najlepsze na świecie papierosy Ekstra Mocne, a jeszcze później coca-cola". Takie muzea zbudowano w Tallinie, w Rydze, w Budapeszcie. Tylko my go nie mamy, widocznie jego budowa jest dla nas zbyt droga. Nie ma jednak lepszego muzeum komunizmu od Pałacu Kultury i Nauki, który został wpisany do rejestru zabytków w wolnej Polsce. Do kompletu trzeba teraz jeszcze uznać plac Defilad za park narodowy. Ohydny budynek jako świadectwo komunistycznej buty i pychy w połączeniu z nieludzką przestrzenią placu Defilad, przypominającą czasy pogardy, powinny trwać. To powie więcej o tamtym systemie. Mogę zostać dyrektorem tego parku narodowego, wtedy zrezygnuję z pisania.

Pierwszy dramat napisał Pan po piętnastu latach od debiutu literackiego. Jak Pan trafił do teatru?

TOMCZYK W tamtym okresie (rok 2002) w telewizji sprawowała rządy czerwona szajka, moje scenariusze leżały zablokowane na półce, nie mogłem się doczekać realizacji "Zaginionej". Kiedy nie miałem już za co żyć, postanowiłem napisać Wampira. Ten dramat powstał pierwotnie na zamówienie Starego Teatru dla dyrektora Jerzego Koeniga, który jednak odszedł stamtąd, zanim dramat wszedł w fazę realizacji. Następca Koeniga już nie chciał wystawić tej sztuki. Zagrał ją Teatr Nowy w Zabrzu. Byłem świadkiem owacji, kiedy ten zespół przywiózł Wampira do Teatru Narodowego. Pamiętam, jak długo trwała. Potem powstała Norymberga, która została zagrana na scenach lepszej połowy Europy. W tej chwili jestem już w wieku, kiedy człowiek w zasadzie coraz bardziej obojętnieje. Doceniam, że mogę robić to, co chcę, ale piszę tylko to, co sam chciałbym oglądać. Tej jednej, jedynej zasadzie jestem wierny. Pewnie więc jeszcze coś napiszę, mimo że koszty są wysokie.

Nie pisze się bezkarnie dla teatru?

Pisanie jest zajęciem opresyjnym zwłaszcza dla otoczenia autora. Joseph Conrad napisał w jednym ze swoich listów, że nie wyobraża sobie, jak można świadomie przystąpić do tworzenia sztuki teatralnej, wcielać się w przeciwstawne sobie osoby i z ich punktu widzenia opisywać świat. To grozi szaleństwem. Irytuje mnie też to, że uprawiając literaturę, także dramat, człowiek przestaje być anonimowy. Nawet teraz pyta mnie Pan o inne rzeczy, które nie wiążą się z moim zawodem. Nie jestem Zbigniewem Hołdysem, żebym wypowiadał się na wszystkie tematy świata.

W Pana dramaturgii silnie jest też akcentowany współczesny podział polityczny, światopoglądowy Polski i Polaków. Dwie Polski są bohaterami "Bezkrólewia", dwie rodziny po różnych stronach barykady opisał Pan w "Zaręczynach". W tej drugiej sztuce ekshumacja żołnierza wyklętego okaże się spoiwem, które połączy dwa przeciwstawne światy. Pan w to wierzy?

"Zaręczyny" poruszają temat, który boli wszystkich, ponieważ każdy z nas jest ofiarą tego podziału. W pierwszym odruchu chciałem wprowadzić na scenę jeszcze jedną postać - sąsiada komucha przekłuwającego opony samochodom, które tarasują mu bramę. Wspomnienie dawnego wroga połączyłoby obie rodziny. Szybko zrozumiałem, że to byłby fałsz, ponieważ część elit kupiła narrację o dobrym Jaruzelskim i innych komunistach, którzy wyszli naprzeciw narodu, żeby zapewnić mu raj na ziemi w postaci III RP. Myśleliśmy, że niosą broń i pałki, a nieśli chleb, sól i chłodną wódkę, żeby się z nami zbratać. Antykomunizm przestał być noszony na rękach przez ludzi związanych z PO. Ludzie w wieku około pięćdziesięciu lat, jak ja, mogą się jeszcze zjednoczyć wokół dawnego wspólnego wroga. Ale młodszych to już nie dotyczy, oni najwyżej pamiętają, że w telewizji nie pokazali Teleranka. Zjednoczyć nas może więc tylko historia.
Podobnie jest chyba na Ukrainie, gdzie na przykład Wielki Głód, którego doświadczyła wschodnia Ukraina, ta, która już przed wojną należała do ZSRS, jest traumą na zachodzie kraju. Tak samo dzieje się w Polsce, gdzie dramat komunizmu bardziej otwarcie, jawnie przeżywają ludzie dotknięci nim w mniejszym stopniu. Ludzie mieszkający dziś we wschodniej Polsce, która przed wojną była przecież Polską zachodnią. Oni nie zostali przesiedleni, nie zetknęli się z terrorem za pierwszego Sowieta, ale przetrwali tutaj - w Warszawie, Krakowie czy Łodzi - opresyjną niemiecką okupację. Dla nich wojna naprawdę się skończyła w 1945 roku. Ludzie z przedwojennej wschodniej Polski, którzy repatriowali na zachód, w swojej masie nie przekazywali żadnej wiedzy historycznej swoim dzieciom i wnukom. Ich trauma miała tak wielką siłę. Na dodatek zmuszano ich, jak wszystkie ludy Europy Wschodniej, do manifestowania braterskiego przywiązania do Sowietów. Z braku konfrontacji z własną przeszłością, z historią, wykorzeniły się całe pokolenia. A ludzie wykorzenieni naturalnie mniej interesują się sprawami publicznymi i naturalnie garną się do każdej władzy, postrzegając ją jako źródło porządku. Nie mają przecież zbyt wielu innych punktów oparcia. Nie chcę dzielić Polaków na lepszych i gorszych, ale mamy jeszcze wiele pracy nad sobą, nad budową naszej tożsamości. Dlatego to nie jest tradycyjny spór kontusza z frakiem. On jest zafałszowany, wcale nie przebiega między światłą, postępową Europą a ciemną Polską.

"Zaręczyny" w lekkiej, komediowej formie dotykają poważnego polskiego tematu.

Anegdotę "Zaręczyn" wywiodłem z klasycznego amerykańskiego filmu Stanleya Kramera "Zgadnij, kto przyjdzie na obiad" ze Spencerem Tracym, Katharine Hepburn i Sidneyem Poitierem. Z drugiej strony zainspirowała mnie zobaczona w kinie reklama filmu Za jakie grzechy, dobry Boże? Oba te obrazy, jak wiadomo, mówią o konieczności pokonania uprzedzeń rasowych. W Polsce doszliśmy do podobnego poziomu złych emocji, uprzedzeń.

Najważniejszy Pana dotychczasowy dramat, czyli "Bezkrólewie", jest serio. Utwór napisany w 2011 roku do dzisiaj nie doczekał się prapremiery.

Nie liczyłem, że ta sztuka będzie szybko i gładko wystawiona. Traktowałem ją jako rodzaj obywatelskiego testu dla polskiego teatru. Czy potrafi on mówić o najtrudniejszych, najbardziej bolesnych sprawach? Ten test teatr w Polsce oblał, ponieważ tworzą go w większości konformiści, którzy nie są zainteresowani niczym poza pielęgnowaniem własnego ego. Teraz powinienem powiedzieć coś, co złagodzi ostrość tego osądu. No to mówię - większość wybitnych ludzi sztuki była konformistami. Nie mam natomiast wątpliwości, że "Bezkrólewie" trafi w końcu na scenę. Zamierzam doczekać tej chwili, w tym celu zerwałem z nałogiem nikotynowym. Uważam, że napisałem istotny tekst o Polsce, jej przyszłości, przeszłości i teraźniejszości. Nikomu nie będzie go łatwo wystawić. To nie jest agitka polityczna ani dzieło satyryczne, ale diagnoza sytuacji. Mam nadzieję, że powoli się z niej wydostajemy, ale to bardzo boli. Sztuka o Polsce po 10 kwietnia 2010 roku nie może być bezbolesna.

Bezpośrednim impulsem do napisania "Bezkrólewia" była katastrofa prezydenckiego samolotu?

Nie tylko sam Smoleńsk, ale również wszystko to, co wydarzyło się później, złego i dobrego. Przeżywaliśmy wyjątkowy czas w historii Polski. W "Bezkrólewiu" opowiadam o wszystkim, czego byłem świadkiem przez kilkadziesiąt lat mojego życia. To jest summa wiedzy o tym, co znaczy być Polakiem. Próbowałem opisać też przedziwną kastę pół banitów, pół celebrytów, która raz na jakiś czas się tutaj aktywizuje i aspiruje do niewiarygodnych zaszczytów.

W "Bezkrólewiu" odniesienia do niektórych osób pełniących funkcje publiczne nie pozostawiają wątpliwości. Nie ma Pan litości dla grupy reprezentowanej przez Kola, Gostka i Glansa.

To jest grupa interesu, która ma swoją ekspresję i swoje zasady moralne.

Jakie?

Brak zasad. Takie grupy są normalnymi podmiotami gry politycznej czy społecznej. Ale za dużo rozmawiamy o polityce. Przecież to jest piękna sztuka o miłości, o Polsce, o ostatnich czterdziestu latach, których bilans wypada w końcu pozytywnie

Pan szydzi z jednej obowiązującej narracji, ale ona się na naszych oczach zmienia, od dawna też już nie jest monolityczna. Jednym z bohaterów Bezkrólewia jest język, tak charakterystyczny również dla wspomnianej grupy interesu. To w nim odbija się najwyraźniej jej degrengolada.

Kiedyś pana poznawało się po cholewach Glans nie potrafi sobie przypomnieć brzmienia słowa "Polska" przez większą część sztuki. Znam dobrze świat i ludzi polskiej polityki, więc nie mam problemu z ich opisaniem przez język. Nie zdawałem jednak sobie sprawy, że mój dramat okaże się proroczy. Pisałem "Bezkrólewie" w 2011 roku, zanim ta grupa dała się tak dobrze poznać, zanim odsłoniła swój język prywatny, który mogliśmy usłyszeć, między innymi, na nagraniach z warszawskich restauracji. Sposób posługiwania się słowem decyduje o człowieku, język zawsze zdradzi łobuza czy złodzieja. Zawsze. Glans wykonuje prysiudy i woła do zgromadzonych: "Patrzcie na moje trzewiki, na moje buty patrzcie". W Gdyni w trakcie publicznego czytania sztuki aktor grający Glansa stawiał w tej scenie buty na stole. Nikt nie mógł wtedy przewiedzieć zachowania jednego z czołowych polskich polityków w pewnym dalekowschodnim parlamencie. To jest i problem, i walor tej sztuki. Ta grupa już ją zrealizowała w karczmie u Sowy i Przyjaciół. Mogłem ich wiarygodnie opisać, ponieważ nie mają oni zbyt wielu cech ukrytych. Za dużą wagę do nich przywiązujemy. Wolę traktować "Bezkrólewie" w kategoriach opisu doświadczenia mojego pokolenia.

Ale też zapewne doświadczenia polskiej literatury. "Bezkrólewie" to dramat pełen gier i odniesień intertekstualnych, przede wszystkim cytatów z polskiej literatury dramatycznej: staropolskiej, Gombrowicza i Ślubu, Mrożka i Tanga, Wyspiańskiego i Wesela, wreszcie Słowackiego i Kordiana ze sceną w katedrze Świętego Jana

Wątek nawiązujący do dramatu Słowackiego jest mi bliski, chociaż anegdota opowiedziana w "Bezkrólewiu" o koronacji Papieża jest prawdziwa. Dużą wagę przywiązuję do teatru tradycyjnego, inspiruje mnie przedoświeceniowa polska tradycja ludowa. Nie wiem, jak daleko w tym pisaniu odszedłem od komedii rybałtowskiej. Bez znajomości jej roli w przestrzeni polskiej kultury trudno zrozumieć "Bezkrólewie". Właśnie dlatego jest ono tak bezwzględne wobec władzy. Twórcy tej komedii byli anarchiczni, atakowali wszystkich możnych bez certolenia się, którego nie uniknął Szekspir i jego kumple. Dziś się o tym zapomina, że za symbol wolności twórczej w latach siedemdziesiątych uchodził Kazimierz Dejmek, który wystawiał Gombrowicza i Mrożka, ale za afirmację wolności słowa były uznawane jego inscenizacje literatury staropolskiej. Rzeźba drewnianego Chrystusa chłostana przez żołnierzy zapisała się w mojej pamięci jako jeden z najbardziej wstrząsających obrazów inscenizacji "Dialogus de Passione".

Na przekór przyprawianej Panu gęby pesymisty i fatalisty, w Pana twórczości dramatycznej znalazły się trzy komedie. Poza "Zaręczynami" - Komedia romantyczna oraz niepublikowana i niegrana "Matka Kwiatkoszczaków", której akcję osadził Pan w mało śmiesznych czasach, w latach pięćdziesiątych.

"Matkę Kwiatkoszczaków" pisałem na konkretne zamówienie jednego ze stołecznych teatrów. Ponieważ człowiek pisze dla siebie, więc trudno mu iść za zleceniem mecenasa, powstają nieporozumienia. To jest historia kobiety zdeklasowanej skutkiem wojny i komunizmu, spekulantki i meliniary, również opowieść o jej rodzinie. Zastosowałem ostentacyjny klucz. Im wyżej byłeś, tym niżej upadłeś. Meliniara to właściwie przedwojenna arystokratka. Jeszcze trochę pamiętam tamten świat, na przykład osoby z rodów magnackich zarobkowały po wojnie przepisywaniem na maszynie. Zgromadziłem ich wszystkich na scenie, a obok postawiłem kapłanów nowej rzeczywistości, wybrańców bogów, czyli starego i młodego pisarza. Dziś przypominają gabinet kuriozów, ale kiedyś znaczyli wiele, opowiadali innym ludziom, jak mają żyć. Ten świat został zdegradowany, ale traktuję go pogodnie. Główna bohaterka nie zapomniała jeszcze, jak wygląda prawdziwe życie. Jej dzieci już tego nie pamiętają, nie znają niczego poza wegetacją w świecie pozorów.

Czy postać literata Marka Koszona jest wzorowana na Marku Hłasce?

Nie, z jego życia wziąłem tylko anegdotę. Taki jeden, dziś już starszy polski pisarz opowiedział mi kiedyś o synu Hłaski nieuznawanym przez matkę Hłaski, która jeszcze wtedy żyła. Jego matką była córka służącej Jerzego Andrzejewskiego. Andrzejewski potem usynowił to dziecko. Tyle anegdota. Natomiast postaci nie są tożsame czy wzorowane.

Donos jest punktem zwrotnym w akcji "Matki Kwiatkoszczaków". Donos uruchamia też lawinę nieszczęść w Wampirze. W jednym ze swoich felietonów nazwał Pan donosy "literaturą trzeciego obiegu". Czy są one twórczą inspiracją?

Nie ja pierwszy sięgnąłem po te materiały archiwalne. Spektakularna jest cała historia tej literatury. W "Wampirze" wiadomość o nagrodzie miliona złotych za wskazanie sprawcy zabójstw zaowocowała lawiną donosów, ponieważ ludzie chcieli zarobić, wygrać swój los na loterii. Jeden z tych losów - żony Marchwickiego - okazał się trafiony. Maria Marchwicka doniosła na męża. Nie zobaczyła jednak tych pieniędzy, ponieważ została wsadzona razem z mężem i szwagrem. Władzy wygodniej ją było zamknąć w więzieniu, niż wypłacić milion złotych. Los Marchwickiej powinien być przestrogą dla wszystkich amatorów łatwych pieniędzy. Mój entuzjazm dla archiwów IPN-u jest duży, ponieważ został w nich spełniony postulat zawarty w manifeście poetów Nowej Fali o świecie nieprzedstawionym. Ten świat został przedstawiony, donosy pisali ludzie utalentowani, którzy w życiu jawnym, powierzchniowym, pisali rzeczy nieistotne. Nie opieram się w moim pisaniu na donosach, ale wierzę, że kiedyś staną się one również źródłem wiedzy o teatrze, o obyczajach.

Co jest ciekawego w mentalności szpicla?

Nic, ale obecnie jest ona mocno eksponowana, może wręcz modna. Rozmawiałem kiedyś z autorem pewnej powieści. Tłumaczyłem mu, że nie obchodzi mnie psychologia kanalii. W rezultacie zrobiłem adaptację tej książki dla potrzeb Teatru Telewizji. Ale zdania nie zmieniłem.

Czy chce Pan w swojej twórczości wyjść w przyszłości poza zaklęty krąg polskich tematów?

Oczywiście! Mam poczucie, że napisałem już wszystko, co wiem o Polsce. Najbliższy utwór dramatyczny, który planuję, będzie więc ocierać się o kondycję ludzką tu i teraz, ale nie dotknie bezpośrednio rzeczywistości. Mam ambicję napisania sztuki, w której ani razu nie pada słowo "Polska". Teraz ta Polska musi po prostu sprostać moim wymaganiom. Inaczej stąd wyjadę albo umrę.

To treść, a co z formą? Czy zamierza Pan rozwijać swoje gry lingwistyczne, zabawy językowe?

Coraz bardziej interesuje mnie język. Ciężka choroba jednego z moich ulubionych aktorów, która ograniczyła jego aparat mowy, każe mi przemyśleć na nowo, jak chcę kreować świat sceniczny. Niedawno widziałem "Mistrza", stary telewizyjny film Jerzego Antczaka według sztuki Zdzisława Skowrońskiego z Januszem Warneckim, aktorem, którego ciało ograniczyła choroba. Wstrząsający. W "Amadeuszu" jest scena, gdzie Mozartowi stawia się zarzut, że używa zbyt wielu nut. Chcę napisać sztukę bez inflacji słów, a, niestety, z łatwością mnożę przymiotniki. Mam jeszcze za sobą praktykę sceniczną mojej twórczości. Pamiętam, jak Janusz Gajos i Leon Charewicz budowali napięcie w "Norymberdze", parząc kawę, jak charakteryzowali postać sposobem poruszania się Wszystko poza tekstem. Chcę napisać dramat, w którym aktor nawet silnie ograniczony fizycznością, będzie mógł wystąpić. Raczej będzie mniej niż więcej, teraz już wiem, że mniej znaczy więcej.

Te ograniczenia przypominają późną dramaturgię Samuela Becketta. To dobry trop?

To jest autor mi bliski i daleki zarazem. Muszę ponownie przeczytać książkę "Godot i jego cień" Antoniego Libery, ponieważ może pochopnie uznałem, że problemem Becketta była pustka duchowa. Ale to są rozważania czysto teoretyczne. Zacząłem pisać, ale nie mam przymusu ukończenia czegokolwiek.

Kilka lat temu domagał się Pan na koniec wywiadu w "Dialogu" pytania o upadek III RP. Czy to pytanie dzisiaj, rok po wyborach, jest wciąż aktualne?

Domagałem się pytania? Z tego rozumiem, że miesięcznik "Dialog" go mi nie zadał? I bardzo dobrze zrobili. Kiedyś, w paczce chwilowo zapoznanych i nieodkrytych geniuszy, do której miałem chyba zaszczyt należeć, modna było wyliczanka, ile to "końców świata" przeżyło które pokolenie. Nie wiem jak koledzy z paczki, ale ja miałem to szczęście, że Erwin Axer, gość o kilkadziesiąt lat starszy, osobiście wytłumaczył mi, że podobne wyliczenia mają niewiele sensu. Nic nie ginie, istota rzeczy ewoluuje rzadko i na ogół powolutku. Zrozumiałem i przyjąłem ten pogląd. Od czasu tych rozmów, przypomnę, ogłoszono co najmniej raz ostateczny koniec historii. Dzisiaj ci sami mędrcy ogłaszają, że koniec historii jednak nie nastąpił. Co za niespodzianka! Staram się być poważnym człowiekiem. Nie opowiadam dowcipów, bo nie umiem, nie śpiewam publicznie frywolnych przyśpiewek ludowych i nie prorokuję.

___

Wojciech Tomczyk - urodził się 12 kwietnia 1960 r w Warszawie. Dramatopisarz, scenarzysta i producent. Autor wielu scenariuszy filmów fabularnych, dokumentalnych, seriali oraz sztuk teatralnych, m.in. "Norymbergi", "Zaręczyn" i "Bezkrólewia".

Michał Smolis
Teatr Pismo
14 czerwca 2016
Portrety
Wojciech Tomczyk

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia