Stoimy tam, gdzie staliśmy
"Halka" - reż. Jarosław Kilian - Teatr Wielki w ŁodziPo trzech wspaniałych spektaklach poszukujących (Święto wiosny, Eugeniusz Oniegin, Złote runo) przyszedł czas na coś bardziej klasycznego. Halka w reżyserii Jarosława Kiliana to ukłon w stronę teatru tradycyjnego. Świętujący pięćdziesięciolecie Teatr Wielki w Łodzi myśli o każdym widzu.
Jeśli ktoś oglądał Cud albo Krakowiaki i Górale w reżyserii Kiliana w Operze Narodowej (premiera w marcu 2015), to mógł się domyślać, jaka będzie ta Halka i raczej by się nie pomylił. Oba jubileuszowe spektakle (do opery Stefaniego wrócono z myślą o 250-leciu teatru publicznego w Polsce) są ładne: ładne tańce, ładne kostiumy, ładne światła. Jarosław Kilian potrafi robić takie spektakle, wykorzystując powszechnie znane obrazy, symbolikę, oczekiwania. Umie przy tym uruchomić teatralną machinerię, by pytanie: „jak to działa?" – będące w gruncie rzeczy kwintesencją operowej inscenizacji – pojawiło się w głowie widza nie raz i nie dwa. Warszawski spektakl jest może bardziej umowny, z pogodną autoironią, z trochę lżejszą konwencją. W Łodzi powstało przedstawienie poważniejsze, bez przymrużenia oka, sięgające po narodowe mitologie. Różnicę narzuciły w znacznej mierze fabuły, bo w libretcie Halki jest tragedia, przed którą udało się uciec Bogusławskiemu w Krakowiakach, ale też Kilian z narodowej romantyczności opery Moniuszki rezygnować w żadnym stopniu nie chciał.
Konflikt zagroda-dwór, wyznaczający napięcia w Halce, tu stał się raczej konfliktem między wsią a miastem albo polską tradycją a zachodnimi wpływami. Tak, Janusz (czyli ten, co zawrócił Halce w głowie i zostawił ją z ciążą), równa mu stanem narzeczona i wszyscy znajomi poddali się przemożnym wpływom francuszczyzny i chodzą po parku w pudrowanych perukach i kostiumach z czasów markizy de Pompadour, a za kutym, żeliwnym i ostro wykończonym ogrodzeniem w stylu Hardouin-Mansarta tłoczy się ciżba, gapiąc się na to dziwowisko. Choć ktoś wśród możnych wdziewa jeszcze pas kontuszowy, choć „na ludowo" Janusz i Zofia ubiorą się jeszcze, jadąc na wesele w górach, to ich serce bije już jednak dla Zachodu. Wizyta w góralskiej wsi, gdzie nosi się wciąż cuchę i kierpce, zaś lud umie kochać, śmiać się i przebaczać, niewiele tu zmieni. Halka przegrywa więc podwójnie: przegrywa z egoizmem i wyrachowaniem pewnego swej bezkarności bogacza, ale przegrywa też z pełną nieszczerego blichtru i zaślepienia modą na Zachód. „Oj, Halino, oj, jedyna dziewczyno moja" – zanuci tęskno Jontek, tym żałośniej, że od dawna wiedział, iż opuszczenie rodzinnej wsi musi się skończyć nieszczęściem. Halka nie rzuci się ze skały w wodę – do buzującego leja z migoczącym na samym dnie światełkiem (to właśnie ta magia teatralnej techniki, którą włada Kilian), poprowadzi ją Anioł Stróż zdobny w majestatyczne skrzydła herbowych orłów i husarskich dragonów. Tak u nas przekuwa się klęski w zwycięstwa.
Kilian uwydatnia społeczne i kulturowe podziały, które są w operze Moniuszki. Korzysta z narodowego imaginarium, które jest w Halce. A cały ten romantyczny sztafaż ma dziś swoich zwolenników, tak jak miał w dziewiętnastym wieku. I nie łudzę się, że gdyby z tego wszystkiego zrezygnować, to powstałaby nasza Pani Bovary. Bo choć Halkę i opowieść o zbałamuconej przez arystokratyczny świat i popełniającej samobójstwo Emmie dzieli zaledwie dekada i choć oba dzieła uznaje się za przełomowe dla artystycznej refleksji o obyczajowości, to jednak mamy do czynienia z rzeczywistościami bardzo różnymi, oddzielonymi ogrodzeniem może i jeszcze wyższym niż ta balustrada w spektaklu.
Pytanie jednak, jak te dwie rzeczywistości ocenimy? I czy będziemy chcieli, aby naszą tożsamość tworzyć wciąż za pomocą takich ogrodzeń? Pytanie, w którą bohaterkę wierzymy – w Emmę łykającą w samotności arszenik czy w Halkę odprowadzaną ku lepszym światom przez skrzydlatego anioła znad Wisły? Historia obu bohaterek zaczęła się podobnie – każda miała swój bal u markiza d'Andervilliers. I nie chodzi oczywiście o wybór między oboma dziełami, o rezygnację z Flauberta na rzecz Wolskiego i Moniuszki bądź na odwrót. Chodzi raczej o to, czy Halkę przeczytamy dziś, widząc w niej heroinę romantyków i młodopolską muzę czy starszą siostrę Emmy. Wolski i Moniuszko dali wybór. Jarosław Kilian wersję Emmy odrzucił.
Spektakl robi wrażenie teatralnym rozmachem i scenograficzną czystością. W pamięci pozostaje wiele obrazów: z prostymi, ale efektownymi dekoracjami, ze szlachetnym oświetleniem (Maciej Igielski), z ciekawymi i nienachalnymi projekcjami wideo. To prawdziwy pokaz kostiumowej wyobraźni (Weronika Karwowska) i olbrzymiego talentu tych wszystkich rzemieślników z pracowni krawieckich, którzy skomplikowanym, tworzonym z wielu warstw różnorodnych materiałów strojom nadali wizualną lekkość.
W wieczór premiery, po pozostawiającej niedosyt uwerturze, Wojciech Rodek i orkiestra z dużym trudem próbowali zapewnić muzyce Moniuszki jakąś spójność czy odnaleźć dramaturgię między motywami. Pewnym odbiciem mógł być mazur kończący pierwszy akt, ale był jedynie zagrany głośno. Wychodziłem na przerwę z zadziwieniem. W drugiej części wszystko wróciło do normy – bardzo wysokiej normy, do której w ostatnim czasie przyzwyczaiła słuchaczy ta orkiestra. Pomógł pewno chór (przygotowanie Dawid Jarząb), który, wykorzystując duże partie w trzecim akcie, różnicował nastroje, tempa i wspaniale operował barwami. W operze najmocniej wyklaskujemy solistów (tu szczególnie dobrze zapamiętam Dominika Sutowicza, śpiewającego Jontka), ale – w warstwie muzycznej – ta Halka należała do Chóru Teatru Wielkiego.
___
Piotr Olkusz - Pracownik Instytutu Kultury Współczesnej UŁ, redaktor miesięcznika „Dialog".