Strzelby nie było

"Psychoza" - reż. Maciej Masztalski - Teatr Ad Spectatores

Wiedziałem, że idzie o coś znacznie poważniejszego niż zgrabne nogi w dżinsach i klnących agentów specjalnych. Przeczuwałem, że to tylko błahy pozór, pod którym ważą się losy polskiego miasta, pewnie i całego świata.

Kolejny, po Dziewiątce i Hemofilii. Klątwie Habsburgów spektakl wrocławskiego Ad Spectatores wystawiany jest w pokoju hotelowym. Szesnaścioro widzów siedzi ze słuchawkami na uszach, większość z nich na podłodze. Jednak fizyczna przestrzeń, tak bardzo ograniczona, nie ogranicza wyobraźni. Fenomenalna wprost przestrzenność dźwięku czyni to przedstawienie słuchowiskiem, w którym stali bywalcy rozpoznają głosy ulubionych aktorów. W warstwie wizualnej siłą rzeczy uwaga koncentruje się przez większą część godziny na atrakcyjnej Aleksandrze Dytko, która denerwuje się: niepokoi ogólnie, irytuje nieprzewidywalnym rozwojem sytuacji, obawia o cenny bagaż, o swobodę w dysponowaniu swoim ciałem, wreszcie o życie. Nie zawsze do końca rozumiemy kontekst tych emocji, choć nie wynika to z przypisywania kobiecie jakiejś unikalnej irracjonalności, a raczej ze struktury samej sztuki.

W Psychozie czas nie biegnie linearnie, cofa się o godzinę czy pół, by znów posunąć się do przodu. Pełne odtworzenie chronologii wypadków jest trudne, gdyż każda scena absorbuje, wciąga, frapuje i kryje w sobie jakąś zagadkę. Poskładanie tego w spójną narrację stanowiło nawet dla Eli, miłośniczki kryminałów, fanki Agathy Christie, Herkulesa Poirot i Panny Marple, poważne wyzwanie. Ja wolałem poprzestać na dźwiękach sugerujących obecność czterech dodatkowych aktorów wokół mnie i świadomości, że w hotelowym pokoju z ogromnym łóżkiem znalazłem się z dwiema pięknymi kobietami, a pozostałe kilkanaście osób starałem się ignorować. Brak noża szefa kuchni i prysznicowej kotary uznałem za mało rozczarowujący, bo przecież nie remake'u filmu Hitchcocka się spodziewałem.

Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że w grę wchodziły duże pieniądze, niewyjaśniona zbrodnia, ewentualnie wymuszony seks i strzał, a może nawet dwa strzały z pistoletu Walter 99. Przez cały czas pamiętałem o czternastu ofiarach, w tym ośmiu kobietach i trojgu dzieci, o ich samotnych głowach, o tajemniczej substancji oblepiającej banknoty, o bezmiarze zła, z którym walczyć miała Mona i tych dwóch z jej eskorty. Wiedziałem, że idzie o coś znacznie poważniejszego niż zgrabne nogi w dżinsach i klnących agentów specjalnych. Gdy właściciel hotelu przez telefon uprzejmie proponował blond-agentce gorące napoje, tłumacząc się z wąskości ich asortymentu, przeczuwałem, że to tylko powierzchnia spraw, błahy pozór, za lub pod którym ważą się losy polskiego miasta, pewnie i całego świata. Zresztą może tylko tak mi się wydawało. Ela uprzytomniła mi potem, że losy ludzkości nie mogły się rozstrzygnąć wtedy, w okolicach łóżka king size w Art Hotelu, bo tekst był za słaby, a kosmiczny potencjał aktorski znów został wpuszczony w wysublimowany, surrealny gwizdek.

Czas poświęcony na najnowsze przedstawienie Ad Spectatores z pewnością nie był stracony. I nie chodzi o to, że można było oglądać przystojnego aktora w strojach kelnera, zjawy, wreszcie w samym tylko ręczniku i masce lekarzy od dżumy, ani nawet o to, że zaistniała sposobność podziwiania z bliska aktorki grającej znacznie lepiej niż kilka lat temu, choć seksownej niezmiennie. Spektakl rzeczywiście intrygował. Inicjalny pomysł połączenia martwych ciał, wielomilionowego łupu i niewyjaśnionego motywu zapowiadał spektakularne rozwiązanie. Wisiał niczym strzelba na ścianie w pierwszym akcie u Czechowa. Powinna była wystrzelić, jeśli nie w punkcie kulminacyjnym, to chociaż pod koniec, niechby i na schodach prowadzących ku recepcji i wyjściu na Kiełbaśniczą. Jednak ta symboliczna strzelba nie wystrzeliła ma piętrze, na parterze, na przystanku, w autobusie, choć nasłuchiwaliśmy z Elą i na Kazimierza Wielkiego, i na Legnickiej, i przez całą drogę na Nowy Dwór.

Doszliśmy wreszcie z Elą do wniosku, w grudniu, w niedzielę, późnym wieczorem, w dwa dni po nieudanym końcu świata, że albo wykazaliśmy głuchotę, ewentualnie deficyt parcjalny, istną atrofię analizatorów teatralnej fabuły, albo strzał po prostu nie padł. Dla polepszenia sobie samopoczucia zaczęliśmy podejrzewać, że może nawet nie było żadnej strzelby, co najwyżej fuzja słuchowiska, teatru grozy, kryminału i nadrealnej sztuczki à la AS. Do pełnego wykorzystania potencjału tego teatru potrzebny jest jakiś inny rodzaj broni. Maciej Masztalski wraz ze współpracownikami udowodnił wielokrotnie, że potrafi sięgać po sceniczne oręże przydatne w bitwach toczonych z dziko nieprzewidywalnym rozmachem. Tym razem skończyło się jednak na walce wręcz. 

Jarosław Klebaniuk
Wywrota.pl
27 grudnia 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia