Stypa w domu kultury
"Ania z Zielonego Wzgórza" - reż. Andrzej Ozga - Teatr C. K. Norwida w Jeleniej Górze1 czerwca doszło w Teatrze im. CK. Norwida do wyjątkowej premiery. Obecne na widowni dzieci mogły obejrzeć na dużej scenie musical "Ania z Zielonego Wzgórza" w reż. Andrzeja Ozgi, twórcy o bogatym dossier reżyserskim i literackim.
Dlaczego była to premiera wyjątkowa? Otóż dla wielu dzieci obecnych na widowni było to prawdopodobnie bardzo smutne ukoronowanie ich święta, czyli Międzynarodowego Dnia Dziecka. Cytat z powieści Umberto Eco najlepiej zilustruje jakość najnowszej premiery. Było ona "jak dwa beknięcia noworodka - bek bek, a potem już nic".
Realizatorzy spektaklu przenieśli widzów w czasie. Mamy więc przełom XIX i XX wieku, o czym świadczą chociażby kostiumy - długie suknie i kapelusze. Przypomnijmy tutaj, że znana większości z nas powieść "Ania z Zielonego Wzgórza", autorstwa kanadyjskiej pisarki Lucy Maud Montgomery, opowiadająca o losach Ani Shirley, została wydana po raz pierwszy w 1908 roku. Poznajemy przygody osieroconej Ani Shirley (pełna charyzmy Anna Ludwicka-Mania), która trafia do miejscowości Avonlea i jest wychowywana przez rodzeństwo Marylę {Iwona Lach) i Mateusza Cuthbertów (Bogusław Siwko). Wierność epoce nie jest jednak największą bolączką tego musicalu. Problemy zaczynają się wtedy, gdy aktorzy otwierają usta.
Z informacji Teatru Norwida dowiemy się, że jeleniogórski spektakl jest kolejną adaptacją "Ani z Zielonego Wzgórza" autorstwa Henryki Królikowskiej-Wojtyszko i Macieja Wojtyszki. Ogromna szkoda, że nikt nie pokusił się przepisać tekstu sztuki na nowo. Nie przystaje on do dzisiejszej rzeczywistości. Ze sceny słyszymy język, który trąci myszką. Biada dziecku, które po obejrzeniu spektaklu, z powagą zacznie mówić w towarzystwie kolegów i koleżanek niczym tytułowa Ania, że ma poczucie "bezmiaru nieszczęścia" i doda jeszcze: "Przeszywa mnie dreszcz rozkoszy".
Nic także nie zrobiono z fragmentami tekstu, które sugerują, że zdobywanie wykształcenia i czytanie książek nie powinny zajmować głowy "dobrze wychowanej panienki". Nie zostaje to wyraziście podważone w spektaklu. Ania promienieje za to religijnością. Śpiewa pieśni do Ojca Niebieskiego, przeprasza go wielokroć za swoje zachowanie i prosi, aby dodał jej sił.
Muzyka w spektaklu pobrzmiewa chwilami naiwnie, infantylnie, a z tekstami piosenek jest podobnie.
O ile Anna Ludwicka-Mania radzi sobie ze śpiewaniem, to Gilbert, kolega z klasy Ani, który nazywa ją "Marchewką", ze względu na rudy kolor jej włosów, grany przez Stefana Krzysztofiaka, bywa niezrozumiały, niewiarygodny i popada w niezamierzoną groteskę.
Ja z tą książką byłam związana w czasach dzieciństwa i zależało mi na tym, żeby jakoś przenieść to moje wyobrażenie na scenę - powiedziała scenografka spektaklu, Katarzyna Sankowska, w przedpremierowym materiale filmowym dla lokalnej telewizji. Kluczowe jest tutaj słowo "jakoś". Jeśli tanie imitacje domku, wiszącego słoneczka i papierowych liści naklejonych na jeżdżącej ściance (Zielone Wzgórze?) mają oddawać wyobraźnię scenografa żyjącego w XXI wieku, powinniśmy zacząć się martwić. Tyle o scenografii.
Jeleniogórscy widzowie otrzymali więc musical, który jest archaiczny na poziomie tekstu i kodów kulturowych, kulawy wokalnie,i tandetny wizualnie. Bliżej mu raczej do taniej rekonstrukcji stypy po upadku sztuki w niedofinansowanym domu kultury niż do poważnej realizacji teatralnej. Tytułowa Ania mówi wciąż o sile wyobraźni. Z kolei reżyser i scenografka skutecznie ją nam ograniczają.
Na scenie można zobaczyć prawie cały zespół aktorski Teatru im. CK. Norwida oraz grupkę młodych statystów. Jednak ci ostatni, w momencie oddawania tekstu do publikacji, nie zostali wymienieni w obsadzie spektaklu na stronie internetowej teatru. Widać wiec, że nie tylko poziom artystyczny Teatru im. CK. Norwida ma się bardzo źle.