Suma wszystkich strachów

"Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł" - reż. R. Brzyk - Teatr im. J. Osterwy w Lublinie

Holokaust, bieda, Niemcy, wojna, głupota, komunizm, chciwość i katolicyzm. Brzyk artykułuje w Lublinie wszystkie składniki rodzimego piekła, rozpętując na scenie karnawał żywych trupów.

Oto odbywa się rytuał - coś na kształt dziadów. Brakuje wprawdzie przewodnika, mistrza ceremonii, za to trupów jest wiele. Rodzina, społeczeństwo, religia, kultura, ekonomia, naród, historia. Idee, instytucje, postacie. Wszystkie w dość zaawansowanym stanie rozkładu.

"Dawno dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami" - Remigiusz Brzyk, wespół z Pawłem Demirskim, opowiadają nam w Lublinie ponurą baśń o nieuniknionej klęsce każdego wielkiego projektu cywilizacyjnego w Polsce.

Na widowni ustawiona zostaje wielka klatka z pożydowskich łóżek, w niej zaś na poniemieckich meblach zasiadają wygodnie postaci dramatu. Galeria narodowych upiorów, widma zbrodni, pozornych zwycięstw i realnych upadków. Spektakl już trwa. Ta fascynująca scenografia, w połączeniu z fantasmagorycznym neonowym światłem, przywodzi na myśl postapokaliptyczny thriller w rodzaju "Mad Maxa". Ma w sobie także coś z telewizyjnych aren amerykańskich reality show. Brzyk, także scenograf, przenosi nas w inny wymiar. Jesteśmy w klatce, na ringu, w pułapce uwikłanej w formy, w matrycującej opowieści. Ściana, przypominająca obozowe druty kolczaste, staje się niejako pasem bezpieczeństwa, granicą wyraźnie oddzielającą widza od zamieszkujących sferę symboliczną widziadeł z pogruchotanymi czaszkami, przestrzelonymi brzuchami i poderżniętymi gardłami. Kunsztowna charakteryzacja, dopracowane w każdym calu kostiumy autorstwa Igi Słupskiej i Szymona Szewczyka, światło oraz ścieżka dźwiękowa Jacka Grudnia, przenoszą nas do krainy cieni, gdzie groza miesza się z magią. Koszmarna wizja imponuje rozmachem, odwagą, jest kompletna i niepozbawiona przewrotnej błyskotliwości.

Scenę, jak informuje wielki napis, zamknięto z powodu cięć budżetowych - to ponury rechot historii. Rzeczywistość po raz kolejny wyprzedza sztukę (także Teatr im. Osterwy dotknęły skutki owego mitycznego kryzysu). Marginalizacja kultury i komercjalizacyjna polityka wywłaszczenia instytucji trwa. Teatr w symbolicznym geście zwraca się więc bezpośrednio do publiczności. Misterium, choć tajemnicze i niepokojąco odległe, odbywa się jakby na wyciągnięcie ręki. To dobrze, że Brzyk wystawia ten spektakl w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Nie tylko dlatego, że - jak zgrabnie wytłumaczył gościom po spektaklu dyrektor - "kurwa" u Demirskiego ważna jest i dopuszczalna, bo sięga przenikliwością swą i krytycznością "gówna" z Wesela Wyspiańskiego, lecz przede wszystkim dlatego, że potrzebna jest nam nieustanna konfrontacja z naszymi demonami, a te mają się dobrze nie tylko w Bydgoszczy, Wałbrzychu czy Wrocławiu, lecz - może przede wszystkim - w Lublinie, Sosnowcu, Gorzowie Wielkopolskim i wielu podobnych miastach.

W spektaklu Brzyka nie tylko "kurwa" Demirskiego jest z ducha Wyspiańskiego. Czuć w nim także rytm chocholego tańca, który odtańcowują bohaterowie, by raz jeszcze zawładnąć naszą osobistą opowieścią. To ofiary krwiopijczego kapitalizmu, a może dalekie widma nekrofilskiego dyskursu romantycznego, który fetyszyzuje swój własny zmierzch.

Dresiarz/kibol Wojciecha Rusina jest niebezpiecznie nabuzowany, pełen prymitywnej agresji. Krąży po scenie, próbując pozyskać u którejś z postaci drobną i nieoprocentowaną pożyczkę. Jego zwierzęca energia, ćwiczona w ulicznych potyczkach, w procesie pokracznie pojętej edukacji przekazywana jest chłopcu (w tej roli świetny Daniel Dobosz). Chłopiec, karmiony telewizyjnymi programami o sportowcach celebrytach, pozbawiony emocjonalnych więzi, jest upiorem wisielca porzuconego przez rodziców, którzy wyjechali na zmywak uwiedzeni obietnicą dobrobytu. Staruszka, którą hitlerowcy traktowali lepiej niż "administracja tego państwa", podpaliła się na dachu kamienicy, z której chciano ją eksmitować. Ten wątek dramatu Demirskiego wybrzmiewa dziś, w kontekście umorzenia sprawy Jolanty Brzeskiej, jeszcze tragiczniej. Halszka Lehman tworzy postać pełną goryczy, jej życie tak naprawdę skończyło się w hitlerowskim obozie, nawet jeśli przeżyła wojnę. Nie ma czystego sumienia - w obozie wrzuciła do studni swą obozową towarzyszkę, Wandę. Czy dla woreczka z żydowskim złotem, czy ze wstydu przed własnym, współdzielonym z Wandą losem obozowej kurwy. Wanda, która chciała Niemca, w przedstawieniu Brzyka przypomina bohaterkę azjatyckich horrorów.

Jest też biskup (w tej roli Paweł Kos), pielęgnujący oprócz prymitywnie pojętych form kulturowego ucisku: tradycyjnej polskiej ciemnoty, bigoterii i intelektualnego infantylizmu, także szczególną miłość do najmłodszych. Jest niespełniona gwiazdka estrady, która w ujęciu Marty Ledwoń nieustannie i kompulsywnie aspiruje do klasy średniej, do kariery scenicznej, do zagranicznych wycieczek, warszawskiego szczęścia. Napędza ją żądza niepohamowanej konsumpcji. Tożsamość kształtowana w trakcie zakupów. Najwspanialsze wspomnienie, bezpowrotnie stracone, zostawił w niej piórnik, którego żadna z jej koleżanek w wieku młodzieńczym nie posiadała. Umarła w heroicznej służbie swej potrzebie samospełnienia, w drodze z Warszawy na prowincjonalną sesję zdjęciową, pod kołami ciągnika, co w jej mniemaniu obciąża tę krótką biografię najboleśniej. Bo co to za kraj, gdzie się ciągnikami jeździ? Oto prawdziwa bohaterka naszych czasów, nieco rozstrojona nerwowo, niezbyt empatyczna dla współuczestników ceremonii, za to czuła na uroki krajobrazu. Bo przecież Polska to przede wszystkim ładne krajobrazy, a ona całkiem ładnie śpiewa.

Jest wreszcie Generał w ciemnych okularach grany przez Krzysztofa Olchawę. Na pierwszy rzut oka chłodny i beznamiętny, jakby nieobecny (wciąż jak gdyby pomiędzy światami). Bardziej paraliżuje go lęk przed spotkaniem w zaświatach (których istnienie poddaje w wątpliwość) religijnej matki, niż poczucie winy za stan wojenny; przyglądając się "wolnej Polsce rynkowej" i jej ofiarom, zadaje niepokojące pytania: Co to jest społeczeństwo? Czy w latach 80. polski naród tworzyli wyłącznie kaznodzieje i członkowie KOR-u? W tej postaci nie ma sentymentu, jest raczej cyniczna świadomość dziejowej konieczności, chłodny triumfalizm. Wielką zasługą PRL-u były "tysiące takich szczęśliwych chwil", kiedy byle jaki piórnik stawał się dumą niespełnionej diwy.

W tej opowieści nie mogło zabraknąć Niemca. Bo przecież nie ma Polaka bez Niemca - tęgiego amatora wulgarnej, postkolonizacyjnej seksturystyki. Nie ma zaś, jak powszechnie wiadomo Niemca, który nie pragnąłby choć raz w życiu strzelić ślepakami i zakrzyknąć w Gdańsku: "obrońcy Westerplatte poddajcie się!".

Holokaust, bieda, Niemcy, wojna, głupota, komunizm, chciwość i katolicyzm. Brzyk artykułuje w Lublinie wszystkie składniki rodzimego piekła, rozpętując na scenie karnawał żywych trupów. Oto przeżywamy permanentne załamanie społeczno-ekonomiczno-nerwowo-dziejowe. Przeżywamy je z lubelskimi aktorami, którym Brzyk i Demirski oddają w pewnym sensie głos. Krótki dialog dotyczący wysokości aktorskich (pozawarszawskich) wynagrodzeń uwiarygodnić ma ich głos. W końcu wiedzą, o czym mówią, i mają do tego, by mówić, prawo, bo w nowym wspanialszym świecie rynkowego dobrobytu, są - z nielicznymi wyjątkami - w ogromnej większości wykluczonych. Są pariasami.

Co pozostało z demokratycznej obietnicy powszechnego upodmiotowienia? Wczasy w Egipcie i punkt G w Warszawie - skarlałe marzenia upadłej klasy średniej. "Po co mi ta wasza kultura? Ubiorę się w nią? Zapłacę nią za coś?" - pytają wyznawcy świata handlowego. W zastraszającym tempie kurczą się publiczne dotacje, znikają też, o czym mówi ostatnio coraz głośniej Krzysztof Warlikowski, kolejne i tak nieliczne enklawy intelektualnej oraz artystycznej swobody. Państwo, zresztą z powszechną aprobatą, gwałtownie wycofuje się nie tylko z obszaru kultury. Ostatecznie, jak zauważa z autentycznym bólem rodzima diwa zabita przez ciągnik: "Im więcej podatków, tym mniej mogę sobie coś kupić!"

Brzyk jest bezlitosny - fatalizm przenika każdy wymiar spektaklu. Nawet śmiech, czarny jak pozagrobowy tunel, który widzieli już wszyscy jego bohaterowie, nie jest potencjalnym narzędziem transgresji, jest raczej ostatnim, fizjologicznym odruchem samoobronnym, staje się koronnym dowodem klęski. W spektaklu Brzyka nawet song rodzącej się wspólnoty, wieńczący wałbrzyski spektakl "O dobru" w reżyserii Moniki Strzępki, stał się na powrót hymnem nacierającego na policję kibola.

Na koniec przedstawienia uczestnicy ponurej ceremonii odchodzą w ciemność i pustkę zrestrukturyzowanej sceny. Jednak nie miejmy złudzeń - upiory powrócą, rytuał zostanie odnowiony, jutro, pojutrze, za miesiąc. Nie ma ucieczki. Jak w piekle nieustannego powrotu. Pozostaje więc nieustanna walka, ciągła konfrontacja. Brzyk pokazuje, że bez względu na to, jak głęboka była studnia, do której wrzuciliśmy Wandę dla żydowskiego złota, bez względu na to, jak fajny był aparat, dla którego zatłukliśmy niemieckiego turystę, skazani jesteśmy na klęskę i brak. Bo nic tak naprawdę nie jest nasze, zaś wszystko, co mamy, skażone jest prowincjonalnością, skazane na bylejakość. Pozostaje prać swoje brudy ręcznie, bo na pralkę przecież nas nie stać. Jak zatem to, co problematyczne, uczynić tym, co przekraczalne?

Michał Centkowski
www.dwutygodnik.com
31 maja 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...