Światło naftowej lampy
wspomnienie Tadeusza KantoraKrzesło było puste. Dobrze pamiętam? Trochę musi trwać, nim stare obrazy wrócą na dobre. Stare obrazy, stare klisze, kadry, sceny, wyblakłe fotografie. Tadeusz Kantor już nie żył. Grali "Dziś są moje urodziny", jego ostatnią opowieść, jego pożegnanie. Grali, dokleiwszy na plakacie do tytułu słowa: "Ostatnia próba" - pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.
Mądry gest. Nie dało się zrobić innego. To rzeczywiście mogła być tylko próba. Bo on już nie zdołał dokończyć pożegnania. Nie wygładził, nie zszył, nie nadał rytmu ostatecznego, ani smaku. Miał wszystko: przedmioty, postacie, kostiumy, teksty i jak zwykle - wielkie masy bezlitosnej cierpkości.
Zabrakło jedynie finalnego dotknięcia. Tak, grali tę ostatnią próbę, w połowie której wyszedł i już nie wrócił. Tak, dobrze pamiętam. Krzesło było puste, na oparciu wisiała kartka z napisem "Kantor". Krzesło stało obok marnego stolika? Tak, pamiętam tę bliskość pustki i spękanego blatu, na którym spoczywało kilka rzeczy naprawdę ważnych. Nikt ich nie dotykał.
Pamiętam, przypominam sobie mozolnie, próbuję nie zapomnieć. Bo cóż lepszego pozostało do zrobienia w roku podwójnego jubileuszu: setnych urodzin Kantora (6 kwietnia) i dwudziestopięciolecia jego śmierci (8 grudnia)? Przecież pestką jego teatru, jego zupełnie osobnych opowieści, lepionych z pergaminowych twarzy i rzeczy bezpowrotnie zmęczonych, jest pamięć, bezradność powrotów, gorycz pewności, że utrata jest ostateczna - więc cóż uczciwszego, cóż naturalniejszego pozostało do zrobienia, niż próbować nie zapomnieć tamtych twarzy, tamtych rzeczy? Jego rzeczy teatralne, bezpowrotnie zmęczone rzeczy jego opowieści... Jan Peter Tripp malował podobne.
W omszałej walizce - sterta starych butów, co mają na podeszwach ślady świata całego, butów, w których już nikt nigdy donikąd nie pójdzie. Albo stos wiekowych tabliczek i gryzmoły dziecięce - resztki czasu przeszłego dokonanego, resztki dawno gdzieś obróconej w piach klasy szkolnej. Ktoś powiedział, iż rzeczy zasadniczo trwają dłużej od nas, toteż wiedzą o nas dużo więcej niż my o nich. Bywa tedy - dodał ktoś inny - bywa niepokojąco tak, jak by to rzeczy gapiły się na nas, kiedy gapimy się na nie, jak by nie było pewności, kto widzi, a kto jest widziany. Bo rzeczy są pamiętliwe intensywniej niż my.
Pamiętam więc, próbuję nie zapomnieć, próbuję obrócić się choć na chwilę w bezpowrotnie zmęczony przedmiot. Na urodziny Kantora i na jego śmierć - znów grają w mojej głowie "Dziś są moje urodziny". Pamiętam żeliwny piec z rurą. Pamiętam kolosalne ramy obrazów, ale już puste, bez płócien. Pamiętam ludzkie kształty pod szmatami jak cienie. I jego czarny szal wokół szyi jego aktora, który grał jego sobowtóra. I drewniane nosidło na ramionach woziwody z Wielopola. I stare drzwi wmurowane w powietrze, za którymi ciemność. I krzyże z drewna już martwego. I długą deskę ostatniego ratunku na ramionach postaci o pergaminowych twarzach.
I na spękanym blacie marnego stolika - jego filiżankę do kawy, manuskrypt w rozsypce, biedne zdjęcie z jego rodzinnego albumu i lampę naftową, w której dawno temu o zmierzchu bywało światło. I recytuję sobie szary finał "Elegii na odejście pióra atramentu lampy" Zbigniewa Herberta.
"lekkomyślnie opuszczamy ogrody dzieciństwa ogrody rzeczy/ roniąc w ucieczce manuskrypty lampki oliwne godność pióra (...) wybacz moją niewdzięczność pióro z archaiczną stalówką/ i ty kałamarzu - tyle jeszcze było w tobie dobrych myśli/ wybacz lampo naftowa - dogasasz we wspomnieniach jak opuszczony obóz// zapłaciłem za zdradę/ lecz wtedy nie wiedziałem/ że odchodzicie na zawsze// i że będzie/ ciemno".
Pamiętam, próbuję nie zapomnieć: na krześle nie było nikogo. Tak.