Świst ukontentowania

"Świst ostateczny" - reż. Ewa Sałużanka - Centrum Kultury Teatr Sztuk w Jaworznie

Premiera najnowszego spektaklu Ewy Sałużanki "Świst ostateczny" na deskach Teatru Sztuk w Jaworznie, z pewnością rozniosła się już ( mimo, że miała miejsce stosunkowo niedawno - 09.12.2014 r. ) sporym "pogwizdem" na Śląsku. Istnieje również spora szansa, że dźwięk ten dotrze poza granice województwa.

Świeże, dynamiczne widowisko ze wpaniałymi aranżacjami muzycznymi Aleksandra Brzezińskiego. Jeżeli czytelnik oczekiwałbym syntetycznej recencji do przeczytania na sobotnim kacu, to w moim odczuciu byłąby to wystarczająca rekomendacja. Jeżeli jednak czytelnik spożył już śniadanie i wypił uzdrawiający kieliszek mógłbym dorzucić całkiem przyzwoite doznania intelektualne, ponieważ spektkal treściowo wypełnił scenę po same brzegi, od czaso do czasu rozlewając się po fiordach widowni, za co należą się wielka brawa i słychać jeszcze mlaski zadowolonych wartościami odżywczymi umysłów.

Odnosząc się już konkretnie do historii rozgrywającej się w spektaklu, to jest ona zaskakująco prosta, a jednocześnie brutalna i drastyczna. W wykreowanym świecie, który już na samym początku został przez Anioła (Robert Mleko Zaleski) scharakteryzowany jako barok, rozgrywa się rodzinna tragedia której macki sięgają do najglębszych i najbardziej podstawowych pokładów ludzkiej natury: zazdrość, miłość, pożądanie, posiadanie, strach i zemsta – kalejdoskop uczuć i emocji znany kazdemu nie tylko z greckich i szekspirowskich dramatów, ale przede wszystkim z własnych przeżyć. Nie chciałbym odkrywać wszystkich kart fabularnych, ponieważ część czytelników będzie chciała na własne oczy przekonać się czy mówię prawdę, dlatego przejdę do meritum pomijając większość opowieści. Należy się uznanie za bardzo zręcznie napisany scenariusz, w którym Ewa Sałużanka operuje wyjątkowo dynamicznym i ciekawym językiem, w subtelny sposób oszukuje widza i pozwala mu wczuć się w barokowy klimat, jednocześnie nie wytrącając z wrażenia aktualności przedstawianych zdarzeń. Dawno nie spotkałem się we współczesnym teatrze z podobnym zabiegiem literackim i jestem pod jego sporym wrażeniem. W ogóle z punktu widzenia literackiego spektakl jest na wysokim poziomie i z zaciekawieniem będę śledził kolejne projekty Ewy Sałużanki.

Kiedy już rozgościłem się na widowni i z satysfakcją zauważyłem, że zająłem najlepsze miejsce, pozwoliłem wybrzmieć ostatniemu dzwonkowi, przestałem zaczepiać obcych ludzi i oddałem palmę pierwszeństwa aktorom. Po pierwszych kilku minutach spektaklu obawiałem się, że pójdzie on w stronę formy i będziemy mieli doczynienia z kolejnym bełkotliwym zlepkiem awangardowych obrazków teatralnych. Na całe szczęście bardzo szybko okazuje się, że fabuła jest skonstruwana w sposób logiczny i transparentny. Treść, której ostatnio tak bardzo brakuje współczesnej sztuce, tutaj wyłania się na pierwszy plan i pozwala odetchnąć, zmęczonym ciągłymi domysłami na temat intencji autora, melomanom. Intencja w przypadku "Świstu ostatecznego" jest prosta: stworzyć spektakl o przebaczeniu. Nie mam pojęcia czy pani reżyser miała okazję czytać słynny esej Jacquesa Derridy "Szaleństwo przebaczenia", jednak ogólny wydźwięk sztuki jest zaskakująco zbieżny z myślami francuskiego filozofa: oczekumemy przebacznia i jego brak trawi nas, zżera od środka, podgryza jak szczury kable, podmywa fundamenty naszego "ja", rozpanosza się w nas jak dzikie zwierzęta i wyje, wyje, wyje. Z dnia na dzień popadamy w coraz głębsze urojenia, nie zdając sobie sprawy z tego, ze przede wszystkim musimy wybaczyć sami sobie. Prosty przekaz, który opowiedziany w sposób błyskotliwy, ani przez moment nie trąci wtórnością, a wręcz przeciwnie nastraja do refleksji. Jeszcze raz chciałbym się ukłonić w stronę twórców przedstawienia, ponieważ tworzyć tego typu spektakle, w obecnej rzeczywistości teatralnej to jednak godny podziwu akt odwagi, który moim skromnym zdaniem zostanie doceniony, głównie przez głodnych treści widzów.

Pozwolę sobie zatem przejść do nieco bardziej szczegółowej analizy. Na samym początku należy zwrócić uwagę na pomysł połączenia aktorów profesjoanlnych z amatorami. Spora część obsady to młodzi i niedoświadczeni ludzie, którzy uczęszczali na zajęcia warsztatowe do Teatru Sztuk w Jaworznie i następnie zostali obsadzeni przez Ewę Sałużankę w konkretnych rolach. Dlatego też nie ma powodu aby pastwić się nad niedociągnięciami i wpadkami tychże, wystarczy pochwalić przynajmniej trzy role, które wybijały się na tle kolegów. Mam tutaj na myśli przede wszystkim Malarza (Kamil Bzyku Bzykała), który zgodnie ze swoim rzeczywistym nazwiskiem bzyczał na scenie wyraźnie i naprawdę przekonywująco, tworząc całkiem zabawną osobowość sceniczną, miotaną pragnieniami wielkości i niezbyt przystającą do tych wyobrażeń rzeczywistością. Po trzykroć klask dla kolegi. Dwa klaśnięcia dla Służącej sentymentalnej (Klaudia Sedlaczek), która potrafiła zbudować rolę liryczną, którą chciało się oglądać częściej i z pewnością stanowiącą istotny fragment całości – dziękuję utalentowanej młodej aktorce, przed którą droga długa i wyboista, jednak ze sporymi szansami na powodzenie. Podobną ilość klaśnięć otrzymuje moja ulubiona postać trzecioplanowa, czyli Pachołek (Michal Kirker), którego twarz przez większość spektaklu przypominała nigdy nieniezmącony abstrakcyjną myślą, kawałek ziemniaka. Obojętność na wszelkie próby wzburzenia, tego zasypanego kamieniami i zalanego betonem spokoju, była zdumiewająca. Nie udało się to nawet tłukącym w uwieszony na jego plecach bęben. Wspaniałość. Zelektryzowany bohaterem widz doczeka się jednak momentu, w którym Pachołek zacznie tańczyć (popisowa solówka), a nawet mówić! Emocje wtedy sięgają zenitu i dostrzegamy, że poza obojętnością i głupotą wiejskiego parobka faktycznie jest coś więcej: pokłady infantylnego, zabobonnego ograniczenia. Dokładnie takiego jakiego oczekiwałoby się od tej postaci. Miałem okazję po spektaklu zamienić kilka słów z tym młodym człowiekiem i z przekonaniem, graniczącym z pewnością, muszę przyznać, że cała postać grana przez Michała Kirkera została stworzona na potrzeby spektaklu, a nie zagrana po tak zwanych "warunach". Klask, klask.

Jeszcze raz chcę podkreślić, że pomysł, którym kierowali się twórcy, w swych założeniach karkołomny, finalnie zdał egzamin i nawet jeżeli od czasu do czasu trzeba zasłonić na chwilę oczy, widząc pewne oczywiste niedociągnięcia amatorów, to jednak po chwili oczy te otwiera się z zaciekawniem. Poza tym spektakl nabiera pewnej dozy szczerości i jak dla mnie jest to do przełknięcia, a nawet chwilami byłem zadowolony, że widzę naturalną świeżość na scenie.

Głęboki wdech, ciasteczka w przerwie, woda mineralna z plastikowego kubka chłodzi przełyk i w pełni zadowolony przejdę zatem do rzeczy, nad którymi litości mieć już nie trzeba, a nawet nie wypada. Właściwą część spektakl otwiera śmiech Rychezy (Anna Tarnawska), który zostaje powtórzony pięciokrotnie przy użyciu migających świateł stroboskopowych. Zabieg ten przewija się przez przedstawienie kilkukrotnie, właściwie każda kluczowa postać będzie musiała powtórzyć jakieś słowo pięciokrotnie (stanowczo za dużo), a światło skupione na danej postaci zacznie rwać się i migotać - tak jakby na zerwanej klatce filmowej - wydaje mi się, że odwołanie do filmu było zamysłem reżysera, aczkolwiek próbuję się doszukać jakiegoś głębszego sensu i przychodzi mi na myśl jedynie pewna metafora. Mianowicie jeżeli całe przedstawione widowisko ma tak naprawdę symbolizować nasze życie, to pewne jego fragmenty są tak podobne i powtarzalne, że nastąpiło ich starcie, zerwanie, przycięcie – tak jak na często odtwarzanej płycie powstaną rysy. Z jednej strony istnieje szansa, że nadinterpretowuję, ale z drugiej sam pomysł wydaje się atrakcjyjny. Przecież losy i historie innych ludzi na przestrzeni wieków, w gruncie rzeczy są analogiczne, tak samo jak przeżywane przez nich uczucia i stany emocjonalne, dlatego zwrócenie na to uwagi widzom wydaje się zabiegiem koniecznym, w obliczu narastającego przekonania o wybitnej, indywidualnej roli jednostki. Zabieg oceniam dostatecznie, nie był on niezbędny, a na pewno nie w takiej ilości, która szczerze męczyła.

Hisotoria jednak nie pozwala na siebie długo czekać i tak wciąga nas w opowieść o miłości Rychezy (Anna Tarnawska) do Malarza (Kamil Bzykała), czyli prostą historią zauroczonej w niedocenionym artyście prostej służki. Zdawać by się mogło: banał. Jednak to co na scenie pokazała aktorka, którą możemy znać z roli w spektalu "Podpucha" zagranego na deskach Teatru Śląskiego, jest dowodem na to, że olbrzymi talent stworzy arcydzieło z każdej postaci. Rola zagrana przez aktorkę jest przejmująca, wzruszająca i (a co się będę szczypał) rzuca na kolana. Nie mam w zwyczaju używać wielkich, napompowanych frazesów, jeżeli chodzi o czyjąś grę aktorską, ale zdaje się, że ten spektakl został zrobiony głównie po to, aby zobaczyć Annę Tarnawską na scenie. Rycheza przechodzi w przedstawieniu diametralną zmianę bohaterki: z radosnej i zakochanej dziewki do świadomej i skrzywdzonej kobiety. Rola drugoplanowa, która elektryzuje i jest grana z tak olbrzymią dawką autentyczności, że człowiek zapomina, iż to tylko spektakl. Anna Tarnawska porusza się na scenie tak jakby się na niej urodziła – płynie, do tego skupia na sobie całą uwagę publiczności, prowadzi nas przez meandry uniesień i cierpienia. Pokazuje w spektaklu jak kochać się powinno, a na scenie jak powinno się grać. Mój ulubiony moment to ten, w którym Magdalena przyznaje się Rychezie do tego, że wcześniej przeczytany jej list od ukochanego, z którego wynika, że Krzystof ją porzuca i wzgardza ich dzieckiem, jest oszustwem, na co Rycheza odpowiada: "(...) to, co przeczytała... to najpierw uwierzyłam... no, ale jak można w coś takiego wierzyć...". Kwestia Rychezy została powiedziana w taki sposób, że minie jeszcze sporo czasu zanim przestanie drgać poruszona nią tkanka w sercach widzów. Nie jestem w stanie znaleźć ani jednego potknięcia, rola ta została przygotowana i zagrana perfekcyjnie i choćby dla niej samej koniecznie należy zobaczyć ten spektakl. Wspomnę tylko o piosenkach, które śpiewa Rycheza: jeszcze długo wybrzmiewały w mojej głowie, a kiedy słuchałem utworu o rozstaniu z Malarzem Krzysztofem, miałem łzy w oczach. Wielkie brawa, unieśmy zatem kieliszki w górę i rozlewając wszystko dookoła wróżmy olbrzymi sukces w przyszłości, ponieważ, przynajmniej na razie, na Śląsku narodziła się nowa gwiazda.

Podobne zachwyty muszę skierować w stronę Dariusza Wiktorowicza, który jako Grzmot budzi naszą niechęć, oburzenie, a jednocześnie śmiech i współczucie. Świetna kreacja ojca i męża owładniętego pożądaniem do swojej przybranej córki; cynicznego władcy, który rozbawia i budzi litość. Postać nadawała dynamizmu całemu spektaklowi, można powiedzieć, że Grzmot był osią napędową mechanizmu, odpowiedzialną za rytm i płynność, a której nic nie było w stanie zatrzymać. Mimo, że próby takie zachodziły, głównie ze strony partnerki aktora czyli Magdaleny (Agnieszka Bałaga-Okońska). Narzeczona syna Grzmota i Salomei (Anna Kadulska), niestety jest słabym ogniwem spektaklu i najsłabszym z obsady profesjonalnej. Zamiast trzymać tempo to spowalnia, nie ma w sobie żadnej iskry, a cała (jak dla mnie kluczowa) postać jest grana nijako i beznamiętnie. Po prostu nie wierzę Małorzacie, która skrzywdzona czekała na zemstę, a później doczekawszy sie jej powoli popada w obłęd. Nie wierzę jej kiedy odmawia Grzmotowi współżycia, ani kiedy się na nie zgadza. Nie chce być zresztą okrutny dlatego przyznam, że trzeci akt został zagrany przez nią nawet przyzwoicie i końcowa scena trzyma już poziom wyznaczony przez Wiktorowicza i Tarnawską. Szkoda, że od początku aktorka nie wczuła się w rolę, bo jej potencjał jest olbrzymi. Ciepłymi słowami chciałbym jeszcze pochwalić zawsze cudowną Annę Kadulską, która niestety nie miała okazji w spektaklu zabłysnąć, aczkolwiek jej pojawienie się i tak nadały dodatkowego blasku "Świstowi ostatecznemu".

Kończąc swoje wynurzenia, bo za kulisami czeka już taca pełna kanapek i mam nadzieję jakiś alkhol, chciałbym wrócić do tematu aranżacji muzycznych. Piosenki to olbrzymia siła tego spektaklu i nie potrafię wybaczyć tego, że nie byłu wykonywane na żywo. Pomysł z odtwarzeniem ich jest absolutnie nietrafiony, tym bardziej, że są to nagrane głosy, biorących udział w spektaklu, aktorów. Piosnka o zmorze: "Snuja, zasnuja" jest wybitna i nie wykonanie jej na żywo jest zbrodnią przeciwko ludzkości, za którą należy się chłosta i publiczne lżenie. Dlatego też mam nadzieję, że zostanie to zmienione, ponieważ "Świst ostateczny" pod tą postacią traci bardzo na swojej ostateczności.

Spektakl, jak czytelnik z pewnością zauważył, wywarł na mnie spore wrażenie, dlatego mam nieodpartą chęć rozpisać się jeszcze bardziej, a przecież dobrze wiemy, że nikt przy zdrowych zmysłach, nawet nie zacznie lektury tak obszernej recenzji. Zatem tym którzy dotrwali do tego momentu dedykuję kilka końcowych uwag i opuszczam pokład.

Ostatnimi czasy w sztuce współczesnej brakowało mi rzeczy świeżych i ciekawych, a jednocześnie prostych i wypełnionych tym słodkim miąższem treści i ponadczasowych wartości. Odnośnie debiutów literackich często mówi się, że jeżeli debiutant w swoich utworach nie potyka się, nie popełnia błędów, to coś jest z nim nie tak. Właśnie owe wstydliwe potknięcia, które zostają od razu przysłonięte przez błyskotliwość, mięsistość frazy i nowatorstwo, nadają takiemu dziełu przymiot autentyczności. W moim odczuciu sytuacja ta odnosi się do spektaklu Ewy Sałużanki. "Świst ostateczny" zachwyca i mimo kilku niedociągnięć i wpadek, pozostaje dziełem abolutnie świeżym, nowatorskim i godnym podziwu. Dlatego z mojej strony zasłużona owacja na stojąco, przytupy, radosne przyśpiewki i pobożne życzenia kolejnych takich spektakli, bo warto.

Adam Zagórny
dla Dzienika Teatralnego
13 grudnia 2014

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia