Symboliczna ostatnia wola Mariana Kołodzieja

Marian Kołodziej powinien był umrzeć wiele razy...

Marian Kołodziej powinien był umrzeć wiele razy pomiędzy rokiem 1940 a 1945, kiedy całe jego życie zostało sprowadzone do trzech cyfr numeru 432.

Więźnia KL Auschwitz, Gross-Rosen, Buchenwaldu, Sachsenhausen, Mauthausen, aż do wyzwolenia przez amerykańską armię 6 maja 1945 roku w Ebensee. Waga numeru 432 wynosiła wtedy 36 kg.

U schyłku życia powie o sobie tak: "Po wielu drastycznych, często sensacyjnych perypetiach, cudem został uratowany od wykonania na nim wyroku śmierci". Wydanego przez hitlerowski sąd za udział w konspiracji, a nie na mocy wyroku ogólnego, wg którego każdy przebywający w KL Auschwitz nie miał prawa przeżyć dłużej niż trzy miesiące. Jeśli nie był funkcyjną bestią, a on - nie był.

Zadecydowała o tym formacja duchowa, z jaką trafił do Oświęcimia. Wychowanie w duchu patriotycznym i harcerskim, uodporniające na bestialstwa, z jakimi się tutaj spotkał. Niecałkowicie, bo na to nikt całkowicie nie jest uodporniony, jednak sprzyjające dostrzeganiu nie tylko martyrologii, ale i jaśniejszych momentów refleksji nad kondycją duchową człowieka XX i początku XXI wieku.
Z tej perspektywy epoka pieców jawiła mu się nie tylko w jednolicie czarnych barwach. Ona też była dla niego swoiście formacyjna. Gdzieś tam, podsumowując tę epokę, stwierdził: "Jestem dzisiaj, z perspektywy lat, całkowicie pewien, że jeżeli jestem taki, jaki jestem, to przez te doświadczenia obozów, przez te przeżyte piekła. Uczyłem się i uczyłem siebie żyć - w samotności i w stadzie, i dla stada. Żyć uczciwie i godnie, mieć sumienie. Może warto było przez to wszystko przejść?". Zdumiewające wręcz pytanie! Na tle całej literatury i sztuki epoki pieców, skandującej: nie, nie warto było! Samo postawienie go brzmi jak wyzwanie.

"Byłem w Oświęcimiu. Budowałem Oświęcim, bo trafiłem tam z pierwszym transportem. Prawdą jest też, że przez prawie pięćdziesiąt lat nie mówiłem o Oświęcimiu. Ale przecież przez cały ten czas Oświęcim stale był obecny w tym, co robiłem. Nie dosłownie. Moją twórczość teatralną można by ująć jako protest wobec tego, co tam przeżyłem".

Dosłownie Oświęcim powrócił pod kreskę Kołodzieja w 1992 roku, kiedy zaczął szkicować - w ramach rehabilitacji neurologicznej - pierwsze "Klisze pamięci". Liczył, że się z nimi w rok upora. Minęło siedemnaście lat dobrowolnego zamknięcia się w Auschwitz, bowiem praktycznie do ostatnich miesięcy żywota tam tkwił. W tym czasie "Klisze" znacząco zmieniły swoją wymowę. Z pierwotnego dokumentu ostatecznego ludzkiego upodlenia, dokumentu przeprowadzającego przez labirynt tych, którzy gotowi byli podjąć taką wędrówkę, przekształciły się w swoiste dzieło ku czci św. Maksymiliana Marii Kolbego, nr 16670. To on, jego czyn, ofiarowanie się dla bliźniego okazało się przezwyciężeniem niezmierzonej pogardy, jaką tu okazywano ludziom i wartościom, które czynią ich ludźmi.

W znacznie skromniejszym rozmiarze może podobnie powiedzieć o sobie Marian Kołodziej. W wymiarze materialnym będzie to np. podzielenie się dodatkową miską zupy z więźniem, którego łakomego wzroku nie mógł znieść. On potem okazał się pracownikiem kancelarii (a po wojnie dyrektorem muzeum), który jego wyrok śmierci stale odkładał "na spód", dzięki czemu Kołodziej zyskał parę miesięcy życia. A gdy kancelista nie mógł już dalej ryzykować pytania, dlaczego ten więzień jeszcze żyje - Kołodziej otrzymał radę, żeby zmienić podobóz i ile czasu tam przebywać, zanim przywędruje wyrok śmierci itd.

O innym "cudzie dobra" tam, w Auschwitz, wzmiankuje Kołodziej, wspominając o tajnych spotkaniach z wybitnymi aktorami: Stefanem Jaraczem, Tadeuszem Kańskim, Zbyszko Sawanem czy reżyserem Leonem Schillerem. Oni też zobowiązali go, aby - gdy przetrwa - nigdy nie zapominał, co w nim człowiecze, ale jednocześnie przekazał świadectwo potomnym.

Jak słyszymy, wedle ostatniej woli Zmarłego, Jego prochy powinny powędrować do muzeum Auschwitz-Birkenau i zostać połączone z prochami tam zamęczonych. Nieposiadających swoich osobistych miejsc pochówku. Jak jego przyjaciel Marian Kajdasz, którego jako Leichenträger (tragarz zwłok) odkrył wśród zmarłych i osobiście zaniósł do krematorium. To jedno z tych cudownych wręcz, choć niezmiernie drastycznych zdarzeń, jakie zgotował mu los. Nie dla udręczenia, lecz dla ocalenia w sobie człowieczeństwa.

Nie wiem, czy taki ostatecznie sens wynieśli zwiedzający "Labirynty pamięci" - wystawę reprodukcji oświęcimskich rysunków Mariana Kołodzieja, eksponowanych ostatnio w Zielonej Bramie. I czy podobny sens przyjdzie na myśl przynajmniej niektórym z nas, gdy się dowiedzą, że Kołodziej nie będzie miał grobu w Gdańsku. Czy też dosłyszymy w tym tylko żałobny krzyk zdesperowanego człowieka.

Tadeusz Skutnik
POLSKA Dziennik Bałtycki
19 października 2009
Portrety
A.Duda-Gracz

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia