Syndrom dnia następnego
"Dancing w kwaterze Hitlera" - op. art. Andrzej Hrydzewicz - Teatr C.K. Norwida w Jeleniej GórzeW świecie prawdziwych mężczyzn nie ma miejsca na sentymenty. Wspomnienia są czymś w rodzaju wyznania. Krótkim streszczeniem przebiegu wydarzeń niezależnym od nostalgii, wzruszeń i żalu. Jak pogodzić miłość ze śmiercią? Tu nie ma reguł. Jest magia słów. Nic więcej.
Jeleniogórski spektakl „Dancing w kwaterze Hitlera" oparty jest na świetnym opowiadaniu o tym samym tytule, autorstwa jednego z najpopularniejszych pisarzy lat 60 - Andrzeja Brychta. Schematyczność i tendencyjność fabuły obyczajowego tekstu idealnie współgra z oszczędną formą monodramu
A wszystko zaczyna się gdzieś na Mazurach. Przekornie to on jest niedoświadczony, ona cyniczna i wyrachowana. Ten trzeci pojawia się nagle. Znikąd. Ma pieniądze, Mercedesa i srebrne spinki na mankietach śnieżnobiałej koszuli. Nie wiadomo kim tak naprawdę jest ten tajemniczy Niemiec. Bogatym uwodzicielem czy mimowolną ofiarą swoich własnych wyborów?
Ogromny potencjał literackiego pierwowzoru postanowił wykorzystać inicjator adaptacji - Robert Dudzik. I wykorzystał. Może nie w pełni, ale za to z klasą godną aktora z długoletnim stażem. Pod opieką artystyczną Andrzeja Hrydzewicza stworzył kameralny, niemal dokumentalny spektakl, w którym wątek letniego romansu splata się z motywem budowy kwatery Hitlera w Kętrzynie. Wyważona gra światła i cienia potęguje wrażenie intymności, buduje nastrój, który zintensyfikowany zostaje przez trafnie dobraną do problematyki i sposobu narracji – muzykę. Oszczędna scenografia jest tylko tłem i nie zakłóca odbioru, a na uwagę zasługuje wykorzystanie dużego ekranu. Nie wprowadza on co prawda dodatkowych treści do fabuły, ale pełni rolę ilustracji, czasem żartobliwego komentarza. To element, który w pewnym stopniu spaja przeszłość z teraźniejszością. Podobną rolę pełni bardzo współczesny kostium. Uniwersalność i ponadczasowość widoczna jest również w warstwie językowej – gawędziarski styl wypowiedzi i kolokwializmy sprawiają, że teatralna narracja przypomina szczerą rozmowę z kolegą. Konwencja dialogu nie sprawdza się dopiero, kiedy staje się zwerbalizowanym faktem, czyli w momencie zwrócenia się aktora do konkretnego widza. Nie od dziś wiadomo, że przeżywanie sztuki nie musi wiązać się z uczestniczeniem w niej.
Monodramu nie da się oderwać od osoby aktora. To na nim spoczywa cały ciężar przedstawienia: podtrzymanie uwagi publiczności, kreacja bohaterów, prowadzenie fabuły. Robert Dudzik - Od 1997 aktor Teatru im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze – poradził sobie z tym całkiem nieźle. Abstrahując od drobnych problemów z dykcją, stworzył za pomocą słowa ciekawy i zajmujący spektakl.
Była więc rozrywka, żart na dobrym poziomie, dobra muzyka i taniec. Tylko ten Hitler i opowieści o pękających z gorąca brzuchach palonych ciężarnych kobiet, jakoś nie kojarzą się z zabawą. Obrazy w wyobraźni nie nakładają się na siebie. Ze stołu znika drogi koniak, cichnie muzyka, gaśnie namiętność. W ogóle nie ma nic. Oprócz jakiegoś opuszczonego baraku. W tle słychać dźwięki marsza pogrzebowego. Zamiast zakochanych par na parkiecie – korowód postaci tańczących upiorny dance macabre.
Co więc odpowiedzieć, gdy ktoś zapyta: Jak było na tym "dancingu"? No cóż. Zamówiłam kolorowego drinka z parasolką. Miał być lekko wstrząśnięty, a był zmieszany. Za mocny. Nic dziwnego, że dopadł mnie kac moralny - syndrom dnia następnego. I pytania, na które nie ma i nigdy nie będzie jednoznacznej odpowiedzi.