Syta wrażeń

"Bierzcie i jedzcie" - reż: Piotr Zalewski - Grupa Teatralna Bez Paniki

Kult jedzenia towarzyszy ludziom praktycznie od początków cywilizacji. Poczynając od starożytnych uczt, orgiastycznych bachanalii, poprzez średniowieczne biesiady, gdy stoły uginające się od potraw były nieodłącznym elementem kultury szlacheckiej, aż do czasów dzisiejszych, w których fascynacja kulinariami wcale nie gaśnie. I nic w tym dziwnego, bo w końcu kto z nas nie lubi rozpieszczać swego podniebienia smakowitymi kąskami? Co jednak może się stać, gdy tak przyziemna czynność jak jedzenie staje się sensem życia? Spektakl "Bierzcie i jedzcie" w reżyserii Piotra Zalewskiego przynosi nam nie tylko apoteozę smaku, ale także pokazuje ciemne oblicze ludzkich obsesji

Marcin i Ewa są młodym małżeństwem. Gdy pewnego dnia postanawiają odnowić mieszkanie, nie wiedzą jeszcze, że ta decyzja będzie początkiem wielkich zmian w ich życiu. Ponieważ nowożeńcom fortuna niespecjalnie dopisuje, zgadzają się na dość nietypowy układ z ekipą remontową – zapłacą tylko połowę kwoty, ale w zamian będą żywić Majstra i jego Pomagiera przez cały czas trwania remontu. I to żywić nie byle jak, bo Majster nie da się zbyć byle kanapkami i zimnym kotletem. Dania co dzień mają być bardziej wykwintne, a składniki muszą pochodzić z najwyższej półki. Nieświadomy niczego mąż ochoczo przystaje na taką propozycję, skuszony wizją sporej oszczędności. Jednak to, co z początku wyglądało tylko na niewinne (i korzystne) odstępstwo od zwyczajowych norm, powoli zaczyna przybierać coraz bardziej niespodziewany obrót. Okazuje się bowiem, że Majster cierpi na rzadko spotykaną fiksację – postrzega rzeczywistość przez pryzmat jedzenia. Wspólne posiłki zamieniają się w rozpasane uczty, przebiegające pod ścisłą kontrolą fanatycznego budowlańca. 

O ile Ewa z naiwnym entuzjazmem daje się wciągnąć w biesiadne bachanalia, o tyle Marcin pozostaje mocno zdystansowany i wyraźnie niezadowolony z obecności nietypowych współlokatorów. Rozdźwięk pomiędzy tą dwójką staje się coraz bardziej widoczny. Na jaw wychodzą ukryte frustracje młodej żony, która w gruncie rzeczy pragnęła zupełnie innego życia – fascynującego i pełnego przygód. A postawa jej męża nie tylko nie zmniejsza dysonansu pomiędzy marzeniami i rzeczywistością, lecz raczej dodatkowo go pogłębia. Bo małżonek wydaje się zupełnie niezainteresowany swoją druga połową. Na próżno szukać by u niego gestów czułości czy miłych słówek. Wieczny malkontent, żyje w świecie pieniędzy i pracy, a na świat patrzy z chłodnym pragmatyzmem. Niespecjalnie dziwi więc fakt, że kobieta szuka odskoczni nie tylko w świecie kulinariów, ale także w ramionach Pomagiera. Mieszkanie nowożeńców powoli zaczyna pulsować od wzbierających emocji, a wspólne stołowanie zaczyna się zamieniać w jakąś surrealistyczną groteskę. Kulminacją stanie się ostatni posiłek, dla odmiany przygotowany nie przez domowników, lecz przez samego Majstra…

Nie bez powodu już sam tytuł tej sztuki odsyła nas do sfery sacrum. Jedzenie urasta tutaj do rangi religii, a Majster jawi się jako mistrz ceremonii, prawdziwy boski kapłan. Chorobliwy fanatyzm sprawia, że zacierają się granice między rzeczywistością a imaginacją. Bohaterowie – niczym w szamańskim rytuale – objadają się do granic wytrzymałości, dzięki czemu osiągają odmienne stany świadomości (a ich wizje oczywiście nie wybiegają poza krąg gastronomii). Nad wszystkim niepodzielnie rządzi zażywny budowlaniec, który z wyżyn drabiny przemawia do Ewy i Pomagiera, niczym mesjasz i dyktator jednocześnie. Dwójka „kuchcików” w rękach mistrza staje się tylko pozbawionym woli narzędziem – co dobitnie zostało pokazane w scenie „marionetkowego tańca”, gdy aktorzy poruszają się jak automaty, a Majster dyryguje ich ruchami, pociągając za niewidzialne sznurki.

Nie mamy tu do czynienia z prawdziwą wiarą, lecz z bałwochwalczym otępieniem, którego wyrazem w wielkim finale staje się złoty cielec. Biblijny symbol w ciekawy sposób został tu zestawiony z przewodnim tematem jedzenia. Na scenę wkraczają Ewa z Pomagierem, niosąc na swoich barkach olbrzymiego pieczonego prosiaka, którego składają na stole niczym na ołtarzu. Pod tą kulinarną metaforą skrywa się prawdziwy bożek i przedmiot uwielbienia dzisiejszych czasów. Po zrzuceniu maski cielesna konsumpcja staje się metaforą konsumpcjonizmu. Homo Sapiens przemienia się w Homo Consumens.

W tej końcowej scenie wytwarza się jakby druga przestrzeń spektaklu, która z jednej strony zawęża się do psychiki jednego człowieka, z drugiej znajduje swój wydźwięk w wymiarze ogólnospołecznym. Trójka „obżartuchów” jest ucieleśnieniem kolejno: żołądka, wątroby i kiszek, a mąż, stojący po drugiej stronie „barykady stołu”, przeistacza się w „jedermana”, w obraz przeciętnego współczesnego człowieka, który próbuje toczyć nierówną walkę ze swoimi pierwotnymi instynktami i wszechogarniającym konsumeryzmem. Walkę, w której tak naprawdę z góry skazany jest na porażkę. W końcu i tak przyjdzie mu zgiąć kark przed „złotym cielcem”.

Interesujące w „Bierzcie i jedzcie” jest to, że potrafi napiętnować obydwie skrajności jednocześnie. Pomimo krytyki ślepego i obsesyjnego zapatrzenia w potrzeby życia codziennego, spektakl wcale nie promuje postawy ascetycznej. Wręcz przeciwnie, w negatywnym świetle został postawiony także Marcin, który – wiecznie obwarowany sztucznymi zasadami – nie potrafi poddać się urokowi chwili i cieszyć z drobnych codziennych przyjemności. Jego twarz jest drugą stroną janusowego oblicza współczesnych czasów. Paradoksalnie, w ciągłej pogoni, by mieć coraz więcej, nie mamy ani czasu ani sił, by cieszyć się tym, co posiadamy.

Zdecydowanie mocną stroną „Bierzcie i jedzcie” jest oryginalny pomysł i przemyślany scenariusz (nad którym razem z reżyserem pracował Tomasz Kontny). Jeśli chodzi o stronę aktorską, to biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z młodymi artystami, kształtującymi dopiero swój warsztat aktorski, można przymknąć oko na drobne potknięcia i niedoskonałości. Interesująco wypadła jedyna aktorka tego spektaklu – Katarzyna Pojda, która z dużym wdziękiem odgrywała nieco naiwną i pełną radosnej energii Ewę. Przekonujący był również, pełen nonszalancji i wewnętrznego luzu, Łukasz Kabus w roli Pomagiera. Całości dopełnia zgrabnie dobrana muzyka, zwłaszcza utwór finalny, w połączeniu z krwistoczerwonym światłem zalewającym scenę, może przyprawiać o dreszcze.

W tej, w gruncie rzeczy przyjemnej i zabawnej historii, Piotrowi Zalewskiemu udało się zmieścić naprawdę spory ładunek treści, nad którymi można się zastanawiać jeszcze długo po zakończeniu spektaklu. Wiele refleksji tkwi nie tylko w głównym przesłaniu sztuki, ale także w pobocznych kwestiach Majstra, które, chociaż wygłaszane z perspektywy „filozofii jedzenia”, dają się rozczytać w dużo szerszym planie. Mogę zatem z czystym sumieniem stwierdzić, że z „Bierzcie i jedzcie” wyszłam syta wrażeń i głodna… pokarmu.

Magdalena Iwańska
Dziennik Teatralny Katowice
18 grudnia 2010

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia