Szaleństwo jest w życiu potrzebne

Rozmowa z Anitą Sokołowską

- Jeśli rozmawiamy o tym, do której postaci jest mi "po drodze", to chyba najbliżej mi do Marii Komornickiej/Piotra Własta z mojego spektaklu "Komornicka. Biografia pozorna". Uwielbiam szaleństwo i dwuznaczność, jakie miała w sobie, umiejętność teatralizowania swojego życia, przybierania różnych masek i póz wobec ludzi i świata - mówi Anita Sokołowska, aktorka Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Zabiera synka na plan serialu oraz na przedstawienia w Bydgoszczy. Wciela się w jedną z "Przyjaciółek" i w fascynującą feministkę. Jej recepta - ciężka harówka!

O której wstałaś?

 - Zapytaj mnie, o której wstałam wczoraj. O czwartej!

Antoś cię obudził?

- Skąd! Jestem szczęściarą. Mój półroczny synek mnie nie budzi. Śpi do tej godziny co i ja. Ostatnio tylko trochę marudził w nocy, bo chyba wyrzynają mu się ząbki. Wstawałam więc do niego kilka razy, a o czwartej musiałam zbierać się do pracy. O piątej podjeżdża samochód, który zabiera mnie na plan serialu.

A gdy wstajesz w nocy, myślisz: "Rany, muszę być wyspana na zdjęcia"?

- Nie będę udawała, że jestem szczęśliwa z tego powodu. Myślę: "Spij, mały łobuzie!" (śmiech). Ale nie użalam się nad sobą, przyjmuję to jako zadanie do wykonania.

Dzięki Antosiowi jesteś...

- ...bardziej cierpliwa. Dał mi też bardzo dużo spokoju. Choć wciąż jest we mnie ta szczypta chaosu, którą zresztą lubię. Dalej w moim życiu nic nie jest zaplanowane, ułożone. Na pewno zmienił się mój stosunek do pracy. Podchodzę bardziej zadaniowo. Wchodzę, robię swoje i wychodzę. Myślę też, że jako matka trochę inaczej nawet gram, o czymś innym opowiadam. Zauważyłam to na przykładzie Raniewskiej, którą gram w spektaklu "Wiśniowy sad". Przed ciążą fabularnie ważniejszy był dla mnie mężczyzna, kochanek niż dziecko. Teraz najważniejsza jest śmierć dziecka mojej bohaterki. Moje emocje w spektaklu przesunęły się, odkąd sama zostałam mamą.

Macierzyństwo okazało się cudem?

- Absolutnym. Niedawno zadzwoniłam do mamy i zapytałam: "Czy ty też mnie tak bardzo kochasz jak ja mojego synka?". Popłakała się ze wzruszenia.

Do kogo Antek jest podobny?

- Do Bartka. Ostatnio jechałyśmy z Magdą Stużyńską z planu "Przyjaciółek". Nagle Magda pokazuje mi idącego chodnikiem mężczyznę i mówi: "Popatrz, twój Bartek". Choć nigdy go nie widziała! Za to zna Antoniego. Zobaczyła w twarzy Bartka twarz naszego Antosia.

Ta ciąża zdarzyła ci się, gdy miałaś 37 lat. Późna ciąża jest lepsza?

- Nie wiem, czy jest lepsza. Z pewnością dojrzała, może bardziej świadoma.

Rozmowa z producentem "Przyjaciółek" była trudna? Było was przecież więcej w podobnej sprawie...

- Na szczęście tę rozmowę przeprowadziła moja menedżerka (śmiech). Producent Michał Kwieciński był bardzo serdeczny. Początkowo miał plan, żeby moją ciążę wpisać w scenariusz, podobnie ciążę Małgosi Sochy. Ale kiedy dołączyła do nas Joasia Liszowska, uznał, że trzy ciąże w serialu to za dużo i woli na nas poczekać.

Obiecałaś, że szybko wrócisz?

- To było oczywiste, że rodzimy, ogarniamy nową rzeczywistość i wracamy. Każda z nas tego chciała i była na to gotowa. Zresztą jeśli mam być szczera, nie mogłabym tak tylko siedzieć w domu z dzieckiem. Już po trzech dniach ciągnie mnie na plan. Śmieję się, że tam wreszcie mogę odpocząć.

A pojawił się strach, że wypadniesz z obiegu?

- Aktorka nie może pozwolić sobie na to, by trzy lata posiedzieć z maluchem. Nikt na nią nie zaczeka.

Ale dziecko nie wybiera, kiedy choruje, kąpiel też nie poczeka.

A.S.: Na szczęście Antoni rozumie, że nie mamy teraz czasu na choroby (śmiech). Od razu intuicyjnie wiedziałam, że będę zabierać go ze sobą na plan. Kiedy gram, Antoś jest w camperze z nianią, czasem z Bartkiem albo z babcią. Gdy na przykład mamy godzinę przerwy obiadowej czy na planie są jakieś obsuwy, biegnę do Antosia, zabieram go na spacer, karmię, przytulam.

Czyli można połączyć macierzyństwo z karierą?

- I co mam ci powiedzieć? Mój zawód wymaga ciągłej gotowości. I takiej samej gotowości wymaga dziecko. Może napędzają mnie hormony? Czasem siadam na kanapie i zastanawiam się: "Kiedy mi się ta energia skończy?".

Zawsze zastanawiałam się, skąd aktorzy w ogóle mają siłę, by jeszcze o dziewiętnastej wyjść na scenę. Ja wtedy najlepiej funkcjonuję na kanapie.

- To bywa trudne. Gdy wróciłam po porodzie do teatru, po raz pierwszy pomyślałam, że roczny urlop macierzyński ma sens. Bo aktorstwo to ciężka fizyczna praca. A codzienne bycie z dzieckiem to również harówka: tu soczek, tu kupka, tam poczytaj, tu potańcz. Ciągle jesteś w ruchu. A wieczorem musisz mieć siły, by wyjść na scenę. Jednak gdy już wychodzisz, zapominasz o codzienności. Widzisz publiczność i zapominasz o zmęczeniu, myślisz o temacie, sprawie, którą masz do załatwienia w spektaklu.

Mówi się, że dziecko powinno mieć stałe pory, stałe miejsca, a ty pakujesz malucha w walizkę i jedziesz grać do Bydgoszczy.

- Bo wyznaję zasadę: szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko. Dla dziecka najważniejszą sprawą jest być z matką, z rodzicami. Niezależnie od miejsca. Maluch potrzebuje ciepła, miłości i poczucia bezpieczeństwa, a to nie zależy od miejsca tylko od ludzi. Uśmiech na twarzy mojego dziecka świadczy o tym, że jest szczęśliwe w tym modelu wychowania, jaki mu proponujemy. Znam rodziców, którzy przez trzy lata nie mogli nigdzie wyjechać z domu, bo nauczyli swoje dziecko przewidywalności dnia codziennego. Co jest lepsze? Każdy sam decyduje o tym.

To taki moment, że chciałoby się powiedzieć: "Chwilo trwaj"?

- Staram się właśnie tak podchodzić do życia. Pamiętam jak kiedyś, a był to czas komuny, nie kryłam rozczarowania, gdy pod choinką zobaczyłam tylko czekoladę. Wtedy mama powiedziała: "Staraj się cieszyć z małych rzeczy". Z czasem się tego nauczyłam. Bo często skupiamy się na marzeniach, a nie doceniamy chwili, naszego tu i teraz.

Jak w tej baśni Andersena "Choinka" o świątecznym drzewku?

- To niewiarygodne, że o niej pomyślałaś! Ja nawet gram tę choinkę w spektaklu! Była wciąż niezadowolona. Najpierw zazdrościła innym choinkom, że są duże, potem że są bardziej wystrojone... I tak wciąż inna choinka miała lepiej niż ona. Nie dostrzegała swego szczęścia. Doceniła je dopiero wtedy, gdy wylądowała na strychu, ze schnącymi igiełkami.

A kiedy zostałaś mamą, mama dała ci jakieś życiowe rady?

- Oczywiście, słucham rad mojej mamy, ale model macierzyństwa chyba się zmienił. Czasem dzwonię do bratowej, która ma troje dzieci.

Jako mama w czymś przypominasz swoją mamę czy chcesz być zupełnie inna?

- Myślę, że dużo mam ze swojej mamy. Mój dom wyposażył mnie w szczerość i bezpretensjonalność. Tata zaraził mnie ciekawością świata, czytał mi niezwykłe książki, potrafił przepięknie opowiadać różne historie. W każde wakacje jeździłam do dziadków do Dubicy, rodzinnego domu mego taty, i tam z siostrami ciotecznymi robiłyśmy teatrzyk kukiełkowy. Sceną był piec kaflowy, a kurtyną - zasłonki na tym piecu. Wysyłałyśmy nawet zaproszenia na ten spektakl do całej naszej rodziny i niektórych sąsiadów. W Dubicy jeździłam traktorem, uczestniczyłam w sianokosach, karmiłam kury, podbierałam im jajka, doiłam krowy. Do dziś wspominam zapach i smak świeżo upieczonego chleba i mleka prosto od krowy, ciepłego, z szumkiem na wierzchu.

Twoją pasją są skoki ze spadochronem. No ale chyba to się zmieni, odkąd masz dziecko?

- Przyznam całkiem szczerze, że nie wiem, co bym ci odpowiedziała, gdybyś zapytała mnie: "Jutro jadę skakać ze spadochronem. Jedziesz ze mną?". Najprawdopodobniej zapakowałabym Antka i pojechalibyśmy.

W tym roku będziesz obchodziła swój pierwszy w życiu Dzień Matki...

- Zobaczymy, co mi syn zgotuje (śmiech).

A pamiętasz Dni Matki ze swojego dzieciństwa?

- Kiedyś na Dzień Matki obdarowałam mamę pięknymi różami, tyle że ukradzionymi z miejskiego klombu. Mama się oczywiście poznała, bo róże nie wyglądały na takie z kwiaciarni, ale nie złościła się za bardzo (śmiech). Rodzice zresztą nie mieli ze mną lekko. Przywłaszczałam sobie drobne "na tacę". Po kościele biegłam do budki z lodami.

Nie przypominasz swoich bohaterek. Zuza z "Przyjaciółek" jest uporządkowana, zapobiegliwa.

- To, co lubię w Zuzie, to jej błyskotliwość, poczucie humoru i dynamizm. Ale faktycznie podejściem do życia się różnimy (śmiech). Zresztą Lena z "Na dobre i na złe" też nie jest do mnie podobna. Ja gram litery zapisane przez scenarzystów. Tak naprawdę jeśli rozmawiamy o tym, do której postaci, którą miałam szanse kreować, jest mi "po drodze", to chyba najbliżej mi do Marii Komornickiej/Piotra Własta z mojego spektaklu "Komornicka. Biografia pozorna". Uwielbiam szaleństwo i dwuznaczność, jakie miała w sobie, umiejętność teatralizowania swojego życia, przybierania różnych masek i póz wobec ludzi i świata. Pewnego dnia postanowiła żyć na przekór obyczajowości, jako mężczyzna, i pod tą maską żyła i tworzyła przez prawie 33 lata. Zazdroszczę jej tej odwagi.

Spektakl wyreżyserował twój partner, Bartek Frąckowiak.

- To Bartek znalazł Marię Komornicką. Chciał ją przypomnieć nie jako feministkę, ale jako genialną pisarkę oraz poetkę. Mnie zafascynowało w niej to, że po latach podróżowania po Europie, bywania na salonach, w kasynach, balowania, nagle na trzydzieści lat zamknęła się na strychu rodzinnego domu w Grabowie i stworzyła dzieło swego życia - "Xięgę poezji idyllicznej".

Tak ci się przyglądam i zastanawiam, jak udało ci się tak szybko wrócić do dawnej figury?

- Przestałam się na tym skupiać. Przez wiele lat, jak pewnie każda z nas, walczyłam z kilogramami, i gdy tylko zaczynałam myśleć o diecie, od razy chciało mi się jeść. W pewnym momencie po prostu odpuściłam i przestałam zwracać uwagę.

Żadnej diety?

- Żadnej. Ostatnio, o zgrozo!, odkryłam, że uwielbiam karpatkę. W Bydgoszczy, przy moim Teatrze Polskim, jest cukiernia "Sowa", w której robią najpyszniejszą karpatkę na świecie. Kupuję cztery kawałki, siadam po spektaklu i mówię do siebie: "A dobrze, należy ci się" (śmiech). Na szczęście nie jem jej codziennie, tylko wtedy gdy jestem w Bydgoszczy. Czytam teraz książkę o wychowaniu dzieci i jestem przy temacie: dlaczego dzieci amerykańskie są rozwydrzone, a francuskie nie. Autorką książki jest Amerykanka, która poślubiła Francuza, obserwuje te różnice i próbuje wyjaśnić tajemnicę. Francuzki są szczupłe, figurę zawdzięczają powściągliwości. One na co dzień starają się dobrze odżywiać, a raz w tygodniu pozwalają na wszystko. Amerykanki robią odwrotnie. Bliżej mi chyba do Francuzek, choć nie wtedy gdy trafiam do "Sowy".

Nie biegniesz potem na siłownię?

- Gdy wznowiliśmy spektakl "Opowieści zimowe" po moim urlopie macierzyńskim, miałam przedstawienia cztery dni z rzędu, energetyczne, wyczerpujące. Rano, kiedy musiałam zwlec się z łóżka, płakałam, tak bolały mnie wszystkie mięśnie (śmiech). Kiedyś Iżina Nowakowa, nauczycielka tańca, która jest teraz dojrzałą panią, a wciąż świetnie wygląda, opowiedziała mi anegdotkę, jak była z mężem na bankiecie i jakieś panie zaczęły ją wypytywać, co robi, że tak wygląda. Ona odpowiedziała: "Na ten wygląd ciężko harowałam całe życie". Jako dziecko przez jedenaście lat chodziłam na zajęcia taneczne, a od piętnastu lat ciężko fizycznie pracuję na scenie. Nie wierz, jeśli ktoś ci mówi: nic nie robię, los jest po prostu wobec mnie łaskawy. Bo to zawsze harówka. I taki to sekret dobrego wyglądu (śmiech).

Beata Biały
Olivia
16 kwietnia 2014

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...