Szampan, kobiety, Turek i śpiew
"Turek we Włoszech" - reż. Włodzimierz Nurkowski - Opera Krakowska w Krakowie"Drogi Boże... Dobrze wiesz, że urodziłem się dla opery buffa! Trochę umiejętności, trochę serca - to wszystko" - pisał Gioacchino Rossini w swym liście do Najwyższego, zamieszczonym na końcu partytury "Małej Mszy Uroczystej". Zważywszy "Cyrulika sewilskiego", "Włoszkę w Algierze", wreszcie i "Turka we Włoszech", trudno się z kompozytorem i Panem Bogiem nie zgodzić.
To dopiero trzecia inscenizacja "Il turco in Italia" w powojennej Polsce: w roku 1992 pokazano ją w Operze Poznańskiej, a w 1997 w Warszawskiej Operze Kameralnej (właśnie ją odkurzono); zapowiadana jest też premiera w Operze Narodowej pod wodzą Marca Minkowskiego. Zainteresowanie utworem w XX wieku zapoczątkowały inscenizacje z Marią Callas (Teatro Eliseo 1950, La Scala 1955). W tej drugiej, 14 sierpnia 1814 roku, odbyła się też prapremiera opery. Mediolańczycy przyjęli ją chłodno, sądząc że to pastisz Włoszki w Algierze, którą rok wcześniej zamówiła odwiecznie rywalizująca z ich miastem Wenecja.
Pisząc "II Turco in Italia", dwudziestodwuletni Rossini miał do dyspozycji kapitalne libretto Felice'go Romaniego (będące notabene przeróbką tekstu Caterina Mazzoli z 1788 roku), które iskrzy się od błyskotliwego dowcipu. Mamy w nim archetypy komediowych postaci: młoda i płocha żonka (Fiorilla), stary i rogaty mąż (Geronio), blady i łzawy kochanek (Narciso), w końcu - egzotyczny i krewki konkurent (Selim). Mamy też, rzecz jasna, zagmatwaną komedię miłosnych omyłek, która wszakże odwraca toposy oper serajowych: to nie europejska nieboga wyląduje w haremie, ale Turek w Italii, a zaraz potem w ramionach chętnej niebogi.
O wyjątkowości libretta przesądza jednak coś innego: postać Poety o nieprzypadkowym chyba imieniu Prosdocimo (z greckiego "oczekiwany, pożądany"). W rzeczy samej - to spiritus movens akcji, który, szukając pożywki dla nowej komedii, prowokuje sytuacje, czasem wymykające mu się spod kontroli. Poeta, budując zwielokrotniający poziomy iluzji teatr w teatrze, wnosi do błahej historyjki inteligentny cudzysłów i dystans. Libretto zadziwiająco, jak na owe czasy, nowoczesne - torujące szlaki "Sześciu postaciom scenicznym w poszukiwaniu autora" Pirandella.
Reżyser Włodzimierz Nurkowski lubi takie gry z konwencją: przed czterema laty przygotował dla krakowskiej sceny "Ariadnę na Naxos" Straussa, również opartą na schemacie teatru w teatrze i utrzymaną w podobnej aurze szalonej zabawy. Akcję "Turka..." przeniósł z Neapolu do Wenecji czasu karnawału, a karnawał to świat zawieszonych zasad, świat na opak i na niby. Tworzy tym samym podwójną iluzję: poprzez imaginację Poety i karnawałowe zasady gry. Ów udany reżyserski koncept daje możliwość scenicznego szaleństwa, błogosławiąc przy tym - i to stylowo - wszelkie proponowane nam niedorzeczności.
Ma też historyczne zakorzenienie: punktem kulminacyjnym weneckich hulanek jest przecież słynny lot Turka z dzwonnicy bazyliki św. Marka. A jeśli już o tej świątyni mowa: na telebimie przez cały wieczór unosi się ona i opada na wodach Adriatyku (zatrzyma się dopiero przy ostatniej, tragicznej arii wyrzuconej rzekomo z domu Fiorilli) - stanowiąc esencję genre'u tego spektaklu. Spektaklu-feerii, spektaklu-galopady, a to za sprawą Anny Sekuły (scenografia i kostiumy) oraz Violetty Suskiej (choreografia). Postaci weneckiego karnawału przeplatają się tu z cyrkowcami (akrobaci, żonglerzy, klauni), aktorami-Cyganami i mitologicznymi bożkami (faunowie, Amor). To samo z ruchem, na scenie nie ma jednej statycznej chwili, co w odbiorze jest atrakcyjne, choć z czasem - zwłaszcza w drugim akcie - nieco nużące.
Na szczęście zadziwiająco wysoki i równy poziom prezentują wykonawcy - na czele z Katarzyną Oleś-Blachą jako primadonną. Partia kokietki Fiorilli, jak samo imię sugeruje naszpikowana fioriturami i wszelkimi innymi ozdobnikami w rozległym ambitusie - wydaje się stworzona dla jej typu głosu. Sprostała tym akrobacjom wokalnym w stylu prawdziwie brillante, do tego była autentycznie zabawna.
Efektownie dotrzymywali jej kroku panowie: Grzegorz Szostak z Teatru Wielkiego w Łodzi jako poczciwina Geronio - zgrabnie operujący basem i z równie dużą vis comica, bas-baryton z Opery Nova w Bydgoszczy Łukasz Goliński - jako pański i pewny wokalnie Turek Selim, oraz baryton Mariusz Godlewski, który bezbłędnie wywiązał się z niełatwej i nie najwdzięczniejszej roli Poety, opartej głównie na istotnych dramaturgicznie recytatywach. Dobrze wypadł też tenor Andrzej Lampert jako Narciso, nieco mniej Monika Korybalska, ale też mezzosopranowa partia smętnie wzdychającej do Turka Zaidy nie ma potencjału pozostałych postaci.
Warto przy tym podkreślić, że większość gagów tej slapstickowej inscenizacji wypływała naturalnie z akcji bądź charakterów postaci, przez co uniknięto efektu wysilonego dowcipu. Do najcelniejszych muzycznie i komicznie scen zaliczę hołd włoski, czyli kwartet Siete turchi (z korzącym się przed Turkiem kochankiem własnej żony, Geroniem), zwłaszcza zaś słynny duet farsy małżeńskiej "Per piacere alla signora", w którym Oleś-Blacha rewelacyjnie śpiewa koloratury nad w połowie rozpiętym rozporkiem swego safanduły. Nieco mniej udał się kwintet z drugiego aktu z multiplikacją Turków i Fiorilli, a szkoda.
Szkoda też, że trafiłam na drugą premierę dnia następnego, bo wyniosłam z niej biegunowo inne wrażenia. To, co wyczyniali Andrzej Biegun (Poeta) i Adam Sobierajski (Narciso) niech pozostanie milczeniem. Żałowałam młodziutkiej Anny Wolfinger (Fiorilla), że przyszło jej debiutować na tej scenie w tak trudnych okolicznościach i takim towarzystwie obu panów. Na szczęście mężnie trzymał się najlepszy tego wieczoru Wojtek Gierlach (Selim), poprawnie Bogdan Śliwa (Geronio) i Agnieszka Cząstka (Zaida). Na szczęście też orkiestra pod batutą Tomasza Tokarczyka wywiązała się z zadania (poza paroma kiksami w blasze) całkiem dobrze. Zabrakło mi tylko nieco biglu w słynnych rossiniowskich strettach, a jeszcze bardziej klawesynu bądź pianoforte w recytatywach (realizowanych, skądinąd świetnie, przez Andrzeja Zawiszę na brzmiącym w tej estetyce jak obcy wtręt fortepianie). Uznanie należy się chórowi, przygotowanemu przez Zygmunta Magierę, któremu przypadło niełatwe, wielokrotnie solistyczne wręcz zadanie.