Szczecińska beznadzieja
"Którędy do morza" - reż: Adam Opatowicz - Teatr Polski w SzczecinieMiasto, w którym obok siebie żyją ludzie pochodzący z Kresów i Niemiec. Miejsce z poplątaną historią, niesprzyjającą budowaniu tożsamości. Pseudometropolia, z której uciekają nawet pomniki, a turyści pytają o drogę nad morze. Szczecin pokazany w najnowszym spektaklu Teatru Polskiego, jest przygnębiający i nie rokuje nadziei na poważniejsze zmiany.
"Którędy do morza" to sztuka szczecińskiego prawnika Romana Ossowskiego, wyreżyserowana przez Adama Opatowicza. Anonsowana jako podszyta goryczą groteska o mieście i jego mieszkańcach, miała wpisywać się w trwającą od kilku lat dyskusję o Szczecinie, jego przeszłości i przyszłości.
Akcja rozpoczyna się w roku 1979, od przygotowań do budowy Pomnika Czynu Polaków. Później widzom podana zostaje ponura historyczno-publicystyczna piguła: są partyjni cwaniacy, załatwiający dzieciom studia w Moskwie za talony na małe fiaty, jest odwoływanie się do słów papieża, przemówienie generała Jaruzelskiego po wprowadzeniu stanu wojennego, "Mury" Jacka Kaczmarskiego i nawet "Boże, coś Polskę". Sprint przez ostatnie trzydziestolecie ma trzy kolejne przystanki, przy budowach pomników papieża i Anioła Wolności oraz sprowadzaniu posągu Colleoniego. Żadnej nadziei na dobrą odmianę losu nie budzi obraz współczesności, gdzie pomniki schodzą z cokołów i opuszczają miasto, a mieszkańcy, pochłonięci wizją podpisania umowy z chińskimi inwestorami, w ogóle tego nie zauważają. W zmieniającej się rzeczywistości pojawiają się ci sami bohaterowie: przesiedlony z Wilna stoczniowiec Marian (Jacek Polaczek), jego kolega z pracy, Paprykarz (Adam Zych), który wygrał milion w totolotka i przehulał go, Dziennikarka upozowana na główną bohaterkę filmu "Człowiek z marmuru" (Dorota Chrulska), czy nawrócony partyjny sekretarz (Zbigniew Filary).
Plan był szczytny - szczeciński teatr wystawia sztukę o Szczecinie, napisaną przez szczecinianina, próbując wywołać dyskusję o tym, dlaczego wciąż mówi się o nas jako o mieszkańcach miasta straconych szans. Niestety, wyszło z tego naprawdę niewiele. "Którędy do morza", mimo kilku niezłych momentów, zwyczajnie nuży. Wrzuceni w dosłowne dowcipy i przyciężkie dialogi aktorzy wydają się myśleć o jak najszybszej ucieczce ze sceny. Na wszystko nakłada się też realizacyjny chaos - rozwleczona, rwana akcja poprzetykana jest niezwiązanymi z fabułą piosenkami z lat 50. i radiowymi wstawkami, nieoczekiwanie wprowadzony zostaje również element teatru w teatrze. "Którędy do morza", zamiast prowokować ważne dyskusje, prowokuje co najwyżej wzruszenie ramion i pytanie "po co?". Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, iż część publiczności doskonale się na spektaklu bawiła. Kilka osób nawet wstało do oklasków.