Szczęśliwym okazał się dzień trzeci

Przegląd Off Beckett w Teatrze Miejskim w Gdyni

W niedzielę zakończył się w Teatrze Miejskim w Gdyni przegląd sztuk, z nazwy offowy, Samuela Becketta. To przedostatni akord roku jubileuszowego, który zakończy uroczysta premiera "Ślubu" patrona teatru, Witolda Gombrowicza.

Mimo okrągłej rocznicy i statusu Gdyni jako kuźni talentów i pomysłów przegląd nie wpisał się do wydarzeń szczególnych. Przede wszystkim nie zadbano o promocję przeglądu i właściwą dystrybucję informacji. Beckett w niektórych kręgach odbiorców literatury i teatru nadal jest popularny, więc widzów raczej nie powinno zabraknąć. Co do rozumienia Becketta jest już zupełnie inaczej, ale po to są także przeglądy, aby odebrać tekst głębiej, odnosząc filozofię przekazu z jednego spektaklu do następnego. Offowa była chyba publiczność, bo w większości byli to uczniowie szkół licealnych, nie kryjący swej niewiedzy na temat irlandzkiego noblisty i jego twórczości.

W ciągu weekendu zobaczyliśmy trzy przedstawienia, z których najmłodszym okazała się „Ostatnia taśma Krappa” Teatru Miejskiego w Gdyni w reżyserii Katarzyny Deszcz (premiera 26 marca 2010). Eugeniusz Kujawski zaprezentował poprawnego Becketta, rozumianego przez pryzmat przesadnej, autorskiej dokładności, w której pominięcie jednego słowa może graniczyć z trudnościami w zrozumieniu (więcej w naszej recenzji). Współczesna adaptacja tekstu z 1959 roku pozbawiona została ozdobników i dopowiedzeń, czego wymownym rezultatem okazała się niska frekwencja na widowni, także podczas tego przeglądu. Eugeniusz Kujawski znalazł się w szczególnie trudnej sytuacji, grając krótko po śmierci kolegi z zespołu, Sławomira Lewandowskiego.

Dużym zaskoczeniem był monodram „Pierwsza miłość” w wykonaniu Zbigniewa Waszkielewicza z Teatru IOTA w Radzie. Ten autorski teatr właściwie wpisywał się  w offowy charakter przeglądu. Bardzo prosty, ludyczny przekaz, jaki zaprezentował wykonawca i adaptator zarazem, raził i denerwował, przywołując na myśl dawno umarłe teatry i style. Nieustanny monolog z wyznaczonym małą przestrzenią ruchem, ogałacał wymowę tekstu Becketta. Aktor nie podjął się próby interpretacji tego opowiadania o zawiedzeniu, rozczarowaniu i determinizmie, a scenografia nasuwała myśl, że oto znajdujemy się na ludowych warsztatach z teatrem w tle, podanym jałowo i bez pomysłu. Szkoda, że od 1996 roku, gdy zaprezentowano to przedstawienie po raz pierwszy, nikt nie doszedł do przekonania, aby zmienić spektakl na tyle, by zdobyć widza, a nie go uśpić.

Perełką przeglądu okazały się „Szczęśliwe dni” Teatru Scena STU z Krakowa. Spektakl grany od grudnia 2006 roku zachwycił koncepcją, siłą przekazu i naddanymi znaczeniami, które osiągnięto również dzięki muzyce w wykonaniu Konrada Mastyły, odgrywającego Williego. Tekst Becketta zaadaptowano scenicznie, wykorzystując cytaty i utwory znanych kompozytorów, w tym: Zbigniewa Preisnera, Jerzego Petersburskiego, Andrzeja Zielińskiego, Zbigniewa Koniecznego, Fryderyka Chopina czy Jana Kantego Pawluśkiewicza. Beata Rybotycka, uznana pieśniarka i aktorka, pokazała prawdziwe mistrzostwo. Skupiona, zagrała intelektualny teatr podany miękko i z rozmachem, mimo narzuconych ograniczeń, wynikających z „uwięzienia” w kopcu rodem z Krakowa. Jej mono/duo rozprawa o życiu własnym (Winnie) i determinizmie w świecie, to nie tylko studium przypadku, ale także refleksja nad człowiekiem świadomie umierającym za życia, którego mogiła wciąż jest podsypywana nowym marazmem. Aktorka znakomicie pokazała, że chwilowe szczęście jest w nieustannym zagrożeniu wynikającym z istnienia czasu, że bycie ograniczonym nie oznacza wcale, że nie można się swobodnie unosić. Jasno dowiodła, że wolność kosztuje i że człowiek na własne życzenie trwoni życie, wikłając się w niepotrzebne związki i układy. Strach przed samotnością i umieraniem pozycjonuje człowieka w kategoriach uznanego szaleństwa polegającego na nieustannym racjonalizowaniu i odchodzeniu od racji, na przyglądaniu się innym i patrzeniu na siebie. Lusterko, szczoteczka, parasol, rewolwer, pilniczek do paznokci, pomadka, kapelusz, oto życie, któremu można ulec i nie trzeba być aż sparaliżowanym, by surrealizm i farsa ogołociły nasze życie.

Beata Rybotycka zachwyciła śpiewem, warsztatem mimicznym, aktorskim, czerpiącym również z teatru absurdu. Urzekła mnie sceną otwierania parasolki i lotu w swoim skostnieniu. Urzekła mnie graniem na pograniczu osobistych doświadczeń. Pokazała prawdę, której nie było w dwóch wcześniejszych spektaklach i po którą do teatru się przychodzi.

Katarzyna Wysocka
Gazeta Świetojanska1
13 października 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...