Szefowa teatru od rzeczy niemożliwych

Rozmowa z Krystyną Szaraniec

- Jeden z moich byłych pracowników, dziś w warszawskim Teatrze Studio, "straszy" kolegów stwierdzeniem: "Brakło kasy? To szkoda, że nie ma tu Szarańcowej, ona by wam z kamienia forsę wycisnęła". Dobra rada dla wszystkich szefów instytucji kultury - operatywność na tym stołku to warunek konieczny! - mówi Krystyna Szaraniec , dyrektorka Teatru Śląskiego w Katowicach, żegnająca się ze stanowiskiem.

O tym, jak ocaliła Teatr Śląski przed przekształceniem go w elegancki sklep, o gruzie w przewodach wentylacyjnych i potrzebie przyjaźni kultury z biznesem, dyrektorka Teatru Śląskiego Krystyna Szaraniec [na zdjęciu] opowiada Henryce Wach-Malickiej:

Żegna się pani z Teatrem Śląskim, rezygnując z przystąpienia do konkursu na dyrektora. Ale nawet ci, którzy pani nie lubią, oddają sprawiedliwość. Bo dokumenty nie kłamią (można je sprawdzić), więc chyba nie ma przesady w stwierdzeniu, że przebudowała pani ten teatr od dachu po piwnice. A nawet to i owo dobudowała, zostawiając następcy zmodernizowany gmach i przyzwoitą kondycję finansową. Kiedy objęta pani stanowisko?

- 1 kwietnia przyszłego roku świętowałabym 35-lecie pracy w "Wyspiańskim".

Fajna data - 1 kwietnia...

- Data fajna, ale zakres obowiązków raczej primaaprilisowy nie był, choć wnętrze teatru prezentowało się ładnie i nowocześnie. Ale tylko od strony widowni, którą wyremontowano krótko przed objęciem przeze mnie stanowiska. A ja, naiwna, nie sprawdzałam przecież każdej cegły. Myślałam, że w dobrej kondycji jest cały budynek. No i wkrótce okazało się... Że dachy ciekną, urządzenia techniczne działają nieomal "na korbkę", a instalacji nie wymieniano od 1907 roku. Ładny wygląd części reprezentacyjnej zwiódł nie tylko mnie. Ówczesna władza, dysponująca środkami finansowymi, też uważała, że teatr jest wyremontowany. Nikt nie oglądał przecież zaplecza sceny. A ono ledwo dychało! Szybko zrozumiałam, że lekko nie będzie... Gdy po kilku miesiącach, po zwarciu instalacji elektrycznej, doszczętnie spaliła się Mała Scena, teatr zaczęły nawiedzać rozmaite inspekcje, które łapały się za głowę na widok jego stanu technicznego.

Przypomnijmy Czytelnikom, że Mała Scena mieściła się przy dzisiejszej ul Staromiejskiej, w starej kamienicy, a pani była wtedy dyrektorem do spraw administracyjnych... ... a potem zastępcą "do spraw wszelkich". Okazało się, że zakres koniecznej modernizacji jest przeogromny i muszę działać na kilku polach jednocześnie. Niestety, jestem realistką. Miałam świadomość, czym może się skończyć pożar Dużej Sceny i wiedziałam, że jej modernizacja jest niezbędna. Pozostawało pytanie, za ile i skąd weźmiemy pieniądze. W dodatku był to czas, kiedy kłopoty teatru nikogo nie interesowały. Rok 1980, trwały demonstracje, strajki... Wszyscy mieli poważniejsze problemy niż zdobywanie kasy na zabezpieczenie przeciwpożarowe jakiejś, choćby i znaczącej, instytucji kultury. Transformacja ustrojowa, potem gospodarcza, a na końcu administracyjna (kultura przeszła z gestii wojewody do nowo utworzonego Urzędu Marszałkowskiego) nie ułatwiały działania. Było ciężko.

O ile pamiętam, starania (a momentami wręcz szarpanina) o sfinansowanie remontu trwała jakieś 10 lat.

- Do początku lat 90. I w tym czasie wymyśliłam inne rozwiązanie, wtedy takie trochę "zastępcze", a bez którego dziś nikt sobie Teatru Śląskiego nie wyobraża. Krótko mówiąc: Mała Scena już do nas nie wróciła, ale bardzo jej brakowało.

Zespół aktorski liczył ponad 60 osób. I zwyczajnie nie mieliśmy jak zagospodarować jego artystycznego potencjału. A poza tym są takie sztuki, które wymagają bliższego kontaktu z widzem. Dlatego podjęłam kolejną ryzykowną decyzję. O przeniesieniu w inne miejsce magazynu kostiumów z kamienicy przylegającej do teatru (od strony ul. Warszawskiej 2). I wybudowaniu w tym miejscu sceny, którą nazwaliśmy Kameralną. Szczerze? Sama nie wiedziałam, czy mój pomysł wypali. W budynku byli lokatorzy, którym trzeba było zaproponować nowe mieszkania. Przy wsparciu władz miejskich - udało się. A roboty z adaptacją było mnóstwo. Na przykład montowanie klimatyzacji wymagało akrobatycznej logistyki, bo jak budowano tę kamienicę, to... zasypano wszystkie jej kanały wentylacyjne. Odgruzowywaliśmy je prawie gołymi rękami. Nie do pozazdroszczenia. Innych kłopotów też nie brakowało, ale już po 2 latach (już, biorąc pod uwagę zakres prac) zaprosiliśmy pierwszych widzów.

Tym sposobem wielka modernizacja zaczęta się poniekąd od końca. Dodatkową scenę funduje się zwykle jako deser!

- Nie miałam wyjścia. Musiałam zabezpieczyć jakieś "miejsce do grania" na wypadek, gdyby jednak Duża Scena doczekała się finansowej prosperity i zaczęlibyśmy remont. Jej wyłączenie z "eksploatacji" (że użyję tak nieartystycznego terminu) oznaczałoby dla zespołu całkowite bezrobocie. A tak chociaż mniejsze ensamble miały gdzie pracować. Nawiasem mówiąc, świat mocno przyspieszył i po 20 latach musieliśmy Kameralną... zmodernizować. Dziś niczego jej nie brakuje.

To wtedy została pani pionierką sojuszu teatralno-biznesowego pozyskując do współpracy, także finansowej, firmy i osoby prywatne. Na początku czyniono pani nawet zarzut, że "to nie wypada", gdy dziękowała im pani publicznie za pomoc.

- Oj tak, najpierw kręcono nosem. A potem przychodzono po wskazówki, jak... to robić. Bo nagle okazało się, że kultura też musi zdobywać dla siebie pieniądze, przynajmniej w jakiejś części. Rzeczywiście, moje zabiegi były pionierskie. Ale szczerze mówiąc - tu też nie miałam innego wyjścia, jak zabiegać o pomoc, gdzie się dało! W tamtych latach pozyskanie firmy, która chce modernizować zaplecze teatru i umie to robić, graniczyło z cudem. To jak miałam nie chwalić tych, co się decydowali pracować, i tych, co do tego przedsięwzięcia dokładali?

W środowisku mówiło się wprost: "Szarańcowa? Ta to ma dryg do załatwiania".

- Bo miałam! Na takim stanowisku i w tak trudnych czasach to chyba zaleta, a nie wada, prawda? Jeden z moich byłych pracowników, dziś w warszawskim Teatrze Studio, "straszy" kolegów stwierdzeniem: "Brakło kasy? To szkoda, że nie ma tu Szarańcowej, ona by wam z kamienia forsę wycisnęła". Dobra rada dla wszystkich szefów instytucji kultury - operatywność na tym stołku to warunek konieczny!

Wracając jednak do Dużej Sceny, której nawet w tym wywiadzie wciąż nie możemy jakoś wyremontować, to kto w końcu nacisnął guzik z napisem: "akcja"?

- Życie. A konkretnie, straszny w skutkach pożar Teeatru Polskiego we Wrocławiu. Po tym wypadku zarządzono totalną kontrolę teatrów w całej Polsce. No i stało się. Straż pożarna kategorycznie zażądała zamknięcia Dużej Sceny Teatru Śląskiego. Bez dyskusji i bez odwołania. Nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za katastrofę, ale ostateczną decyzję musiał podpisać dyrektor. Nie artystyczny, tylko odpowiadający za stronę gospodarczą. Czyli - ja. To było trudne. I tak naprawdę dopiero wtedy sprawdził się "system ratunkowy", o jakim mówiłyśmy wcześniej. Gdzie mogłam, tam szukałam sponsorów, mecenasów, przyjaciół teatru, albo chociaż sojuszników. Młody polski kapitalizm był wtedy w rozkwicie, a nasza infrastruktura może nie w rozsypce, ale w przededniu gigantycznej modernizacji, kontakt z biznesem wydawał się więc jedynym sensownym punktem zaczepienia. Zwłaszcza w chwili, gdy teatr trzeba było zamknąć, a dotacje państwowe bardziej pozostawały w sferze życzeń niż faktów. Sytuację miałam mocno niekomfortową. Po odejściu dyrektora Jerzego Zegalskiego dyrektorem artystycznym Teatru Śląskiego został Bogdan Tosza, który miał ambicje wystartować z własnym repertuarem. A ja mu tu nagle postanowiłam teatr zamknąć! Rozumiał, że muszę, ale nie powiem, żeby mnie na początku wspierał.

To prawda, że był pomysł zlikwidowania teatru w ogóle?

- Oczywiście. Planowano otwarcie w tym pięknym gmachu eleganckiego sklepu albo innej działalności komercyjnej. Tak się stało przecież z salą teatralną w Pałacu Młodzieży. Powiedziałam sobie (i komu trzeba): "Po moim trupie". I rozpoczęłam remont w 1997 roku. Na wariackich papierach; mając w kieszeni tylko 400 tys. złotych, zagwarantowanych w budżecie państwa, specjalną (jednogłośną) decyzją Sejmu. Gdyby mądra urzędniczka w Ministerstwie Finansów nie przypilnowała tego zapisu, pieniędzy nie dostalibyśmy na pewno. To był rok wielkiej powodzi i wszystkie dodatkowe środki szły na naprawę szkód. Kwota i tak starczyła na 2 miesiące, ale machina się kręciła i jakoś szło. Remont wsparły finansowo władze wojewódzkie, przedsiębiorstwa i sponsorzy prywatni. Zbieraliśmy wszyscy i gdzie się dało; aktorzy kwestowali przed teatrem, sprzyjały nam media, a widzowie dorzucali, ile kto miał. Nawet po kilka złotych, ale ze szczerego serca. Nigdy im tego nie zapomnimy... Remont trwał 19 miesięcy i zakończyliśmy go w takim magicznym terminie - w grudniu 1999 roku.

Rzeczywiście wyglądało to imponująco. Nie popełniliście żadnych błędów?

- Pewnie, że popełniliśmy, choć nie ze złej woli. Po pierwsze, niektóre rozwiązania techniczne były tak nowatorskie, że nie mieliśmy się na kim wzorować i wyłapać potencjalnych zastrzeżeń. Po drugie - cała ta maszyneria teatralna chodzi przecież na okrągło, więc po kilku latach jej elementy wymagają wymiany. A i oszczędności nie zawsze wychodziły nam na zdrowie. "Takie, na przykład, włoskie reflektory tanie były jak barszcz. Ale jakie były tanie, takie nietrwałe. Trzeba je było szybko wymienić. W tej dziedzinie świat rozpędził się zresztą jak nigdy, co jakiś czas uzupełniamy więc sprzęt o kolejne nowości. To jest w ogóle wdzięczny temat do wspomnień. Pamiętam, jak walczyłam - jeszcze w 2000 roku! - o dodatkowe numery telefonów stacjonarnych dla teatru. To była masakra jakaś. Nawet zapłaciliśmy za pociągnięcie przez całe miasto dodatkowego kabla! A tu po kilku latach weszły na rynek komórki i praktycznie moglibyśmy się w ogóle obyć bez tradycyjnych telefonów. No, ale nie byłam jasnowidzem.,.

Z oświetleniem też były niezłe korowody...

- O Boże, to był dramat. Teatr miał tylko jedno źródło zasilania i nie należało do rzadkości, że przerywano spektakl, bo światło "się wyłączało". Wtedy szybko biegliśmy na scenę, prosząc publiczność, żeby nie wychodziła, bo prąd zaraz "się włączy". A potem: do telefonów, do dyżurnych elektryków, podłączanie na cito i... można grać II akt. To nie mogło trwać w nieskończoność; przerwy sięgały 40 minut. Jaki widz to wytrzyma? Postanowiłam skończyć z upiornym wyzwaniem i wystarałam się o doprowadzenie do teatru dwóch niezależnych nitek zasilania energetycznego. I o sfinansowanie karkołomnego przedsięwzięcia też zawalczyłam... Ciągnęliśmy te przewody pod torami tramwajowymi, pod tunelami, przez posesje prywatne... Mało kto o tym wie, ale dla mnie to jedno z większych osiągnięć zawodowych. I stresów też...
Dziś Teatr Śląski ma trzy piękne sceny, w tym tę w Malarni, powstałą w zaadaptowanych warsztatach teatralnych.

To chyba jedyny remont, o który widzowie (i aktorzy) mieli do pani cichą pretensję. Przed remontem, mówili, było przaśnie, ale klimatycznie. Po remoncie jest elegancko, ale tak jakoś "za normalnie".

- Wiem, słyszałam. I powiem tak: było klimatycznie i uroczo, ale stan techniczny - agonalny. Nawet garderób, szatni i toalet porządnych nie było! Wybór? Prosty; wyremontować albo zamknąć. W 2012 roku odnowiona (przy wsparciu funduszy europejskich) Malarnia znów zaprosiła publiczność. I ma wzięcie! A sentymenty to sentymenty, wszyscy jakieś mamy...

35 lat potyczek, walki o pieniądze, zmagań z nieżyciowymi przepisami. Warto?

- Sprawdzam się w działaniu, taki temperament. A jak oglądam zdjęcia teatru z początku mojej pracy, to myślę: "Dałaś radę, Szarańcowa, dałaś radę".

Henryka Wach-Malicka
Polska Dziennik Zachodni
15 czerwca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia