Szekspir się nie obrazi
Mirosław Baka wspomina swojego Hamleta- Nazar słynął z tego, że nigdy nie zostawiał aktora w spokoju. Zajeżdżał na scenie. Mnie również zajechał. Na trzeciej generalnej, o trzeciej w nocy, straciłem przytomność. Po prostu padłem ze zmęczenia. Schudłem z siedem kilo. W ogóle byłem wrakiem człowieka. Kiedy upadłem, oświetleniowiec powiedział: No, i zajeździli nam konika... - Mirosław Baka wspomina swojego Hamleta w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku.«Podczas prób zemdlał, stracił głos i... siedem kilo. Z Mirosławem Baką - odtwórcą Hamleta w Teatrze Wybrzeże w 1996 roku - rozmawia Gabriela Pewińska:
"Hamlet" to właściwie taki "Krótki film o zabijaniu"...
- (śmiech) Nigdy nie przyszło mi do głowy takie porównanie. To dla mnie tak dalece inne dwie sprawy, dwie role, tak różni dwaj reżyserzy: Kieślowski i Nazar...
Mówiąc o roli Jacka Lazara w "Krótkim filmie" wyznał Pan, że będzie pamiętał ją do końca życia. Tak będzie też z Hamletem?
- Nie wiem. I to może dobrze. Bo odpowiedź na to pytanie byłaby w jakimś sensie podsumowaniem tego, co zrobiłem w teatrze do tej pory, a nie spieszy mi się do podsumowań. Jedno jest ważne, ja nigdy na liście swoich marzeń Hamleta nie miałem.
Dlaczego?
- Może dlatego, że za mało na temat Hamleta wiedziałem? Kiedyś myślałem nawet, że to bardzo banalna rola, skoro wszyscy chcą ją grać...
I młodzi, i starzy, także kobiety...
- A przecież jest tyle innych wspaniałych ról, które pokazują wachlarz możliwości aktora. Jednak dopiero praca nad Hamletem uświadomiła mi, że jest to dramat wszechczasów. Dzięki Nazarowi zrozumiałem, że grając tę rolę można zagrać cały wszechświat, wszystkie ważne dla człowieka wartości i uczucia.
Praca z Krzysztofem Nazarem obrosła legendą...
- Żarty typu "tysiąc prób na tysiąclecie" mówi się do dziś. Może nie było ich tysiąc, ale ponad dwieście na pewno, podczas gdy zwykle jest tych prób może z czterdzieści. Dwieście to coś, co może zabić jaka tybetańskiego.
Pana nie zabiło, ale, bodaj, złamał Pan podczas próby rękę? Nogę?
- To nie ja! Było kilka złamań, problemy z łękotkami kolana, stawami. Tym charakteryzował się ekspresyjny teatr Nazara. Nazar słynął z tego, że nigdy nie zostawiał aktora w spokoju. Zajeżdżał na scenie. Mnie również zajechał. Na szczęście poza wywichnięciami czy wystrzelonymi dyskami - za co płacę do tej pory - nie zrobiłem sobie nic takiego, co po różnych blokadach nie pozwoliłoby mi pracować dalej. Choć na trzeciej generalnej, o trzeciej w nocy, straciłem przytomność. Po prostu padłem ze zmęczenia. Schudłem z siedem kilo. W ogóle byłem wrakiem człowieka. Kiedy upadłem, oświetleniowiec powiedział: No, i zajeździli nam konika... To jeszcze zdążyłem usłyszeć.
Trzecia generalna to tuż przed premierą, dość szybko musiał Pan oprzytomnieć.
- Miałem też kompletnie zdarte gardło, zawieźli mnie do słynnego laryngologa, który robił mi jakieś wlewki, cuda wyczyniał, żebym odzyskał głos. Spektakl trwał około pięciu godzin! Kiedy przyszedłem na bankiet, nie miałem siły podnieść kanapki do ust. Potrzebowałem ciszy, znalazłem ją pod stołem, tam usiadłem. Nie chciałem natykać się na współczujące spojrzenia ludzi, którzy zdawali sobie sprawę, jaki to był potworny wysiłek fizyczny.
Był Pan z siebie zadowolony?
- Wtedy nie mogłem nawet myśleć o tym. Po tej kalwarii prób, nie miałem w pełni świadomości, co się właściwie wydarzyło. Do dziś pamiętam incydent na widowni, z pewnym krytykiem w roli głównej.
Siedziałam niedaleko. Słyszałam to. Na scenie pada tekst: "Aktorzy, aktorzy przyjechali, a ów krytyk z widowni, na cały głos, z przekąsem: "Nareszcie!". Pan też to słyszał?
- Było mi przykro. Mógł sobie darować ten żarcik. Zdawał sobie sprawę, ile nas to kosztowało, wiedział, że przedstawienia premierowe nie są idealne, że tak naprawdę dopiero piąty, szósty spektakl jest tym prawdziwym. Był tego świadom, więc nie wiem, po co to zrobił, może chciał się popisać? Pamiętam późniejsze spektakle, zwłaszcza te z młodą widownią. Kiedy wychodziłem do ukłonów, reakcja była jak na koncercie rockowym. Te dzieciaki akceptowały mnie ze wszystkim, co im dałem. Przeczyły temu, co pisali niektórzy krytycy.
Słynny Hamlet lat 50. Adam Hanuszkiewicz opowiadał mi o tej roli tak: "Grałem ją wcześniej w Poznaniu i przyszło mi grać w stolicy, gdzie panowała opinia, że Hamlet jest tak trudną rolą, że może ją zagrać tylko kabotyn. Na pięć minut przed wejściem na scenę dowiedziałem się, że krytycy teatralni uznali, że w tym tygodniu w Warszawie grają dwie komedie: "Achilles i panny" Artura Marii Swinarskiego oraz ..."Hamlet" w wykonaniu Hanuszkiewicza. Wyszedłem na scenę. Zacząłem mówić swój monolog do widowni. A tam siedzieli krytycy. Mówię pierwsze słowa, a oni uciekają oczami ode mnie i uśmiechają się złośliwie... To tak, jakby się ode mnie partner na scenie odwrócił! Zwracam się do innej osoby, też krytyka, a ten też uśmiecha się ironicznie, trzeci spuszcza oczy. I wtedy zobaczyłem, że jest to prawda, co mi powiedziano za kulisami. Oni przyszli tu po to, żeby mnie wyśmiać!
Poczułem jak ze strachu zaczynają drżeć mi kolana. Gdy napiąłem nogę, to ona zaczęła mi skakać. Ugiąłem nogi. Ze strachu zaczęły mi się kleić wargi. Z pleców kapał zimny pot. Obłęd w oczach. Wyobraźnia podsuwała mi katastroficzne sceny: Topię się, lecę w przepaść! Konie mnie tratują. Widzę siebie przepraszającego publiczność, że niestety, ale ten występ przerasta moje możliwości, słyszę gwizdy, widzę wreszcie siebie wyjeżdżającego z rodziną na prowincję i zmieniającego ze wstydu nazwisko... I nagle, w tej burzy przedśmiertnych obrazów klęski i kompromitacji, ukazuje mi się cytat z wywiadu z Feliksem Stammem, żegnającego bokserów jadących na zawody do Anglii, gdzie byliśmy źle widziani: "Tylko nokaut może cię uratować!". I te słowa mnie uratowały! Uświadomiłem sobie, że muszę nokautować. Więc zwróciłem oczy do jednego z krytyków i pokazując go palcem, z furią kontynuowałem tekst. Mówiłem monolog z taką furią, że się speszyli i zaczęli słuchać! Do ukłonów krytyk Jan Kott wstał pierwszy i podniósł całą widownię".
- W pewnym sensie taki "nokaut" wymierzałem co wieczór. Hamlet, którego stworzyłem, był niefajny, przebojowy, zły, zawzięty. Kiedy Nazar poinformował mnie, że dostaję tę rolę, pierwsze słowa, jakie od niego usłyszałem, to: Nie cierpię tej postaci! I tę swoją nienawiść pokazał na scenie. Mój Hamlet daleki był od ogólnie przyjętych wyobrażeń, to nie był ten okaleczony, skrzywdzony, nieszczęśliwy facet. Cała praca skupiała się na tym, by pokazać zło, które rządzi tym człowiekiem. Taki był zamysł Nazara i ja się pod tym obiema rękami podpisałem. Uważałem, że na takiego Hamleta był wtedy dobry moment w naszym kraju. A mówi się, że każde czasy mają takiego Hamleta, na jakiego sobie zasłużyły. Młoda widownia pokazała mi, że to jest ich Hamlet. Porównywano mnie do bohaterów filmów Tarantino. Nie protestowałem!
"Zawsze chętnie będę grał morderców, tyle że ciekawych" powiedział Pan po "Krótkim filmie".
- (śmiech) I tego się trzymam. Wśród moich kreacji jest jednak znacznie więcej ludzi dobrych, a nawet śmiesznych i zagubionych. Ale tych morderców, tych złych, dłużej się pamięta. Ci dobrzy i święci są nudni. Zło fascynuje. Nie pozostawia obojętnym.
Ta rola często coś otwiera, ale i zamyka w karierze aktora. To prawda?
- Miałem 33 lata i wciąż jeszcze uczyłem się teatru. To była dla mnie lekcja aktorstwa, o tyle przełom, że wcześniej pojęcia nie miałem, że można takie wolty wykonać, że takie emocje można z siebie wykrzesać, że w ciągu pół minuty tak wiele może się w człowieku wydarzyć. Wszystko to sporo mnie kosztowało. Ale już mój wykładowca w szkole teatralnej Igor Przegrodzki mówił: Jeśli nie schodzisz ze sceny spocony, to znaczy, że nic nie zagrałeś. Ja to powtarzam młodym ludziom: Jak cię, bracie, ta rola nic nie kosztuje, to marnie z tobą. Talent, lekkość i swoboda oraz wdzięk i czar nie zawsze wystarczą.
Wrócę jeszcze do wspomnień Hanuszkiewicza, gdy jako Hamlet stał się idolem młodych panienek: "Wychodzę któregoś dnia na scenę, patrzę, a tu wszystkie bilety wykupiły licea żeńskie! Zaczynam mówić monolog do pierwszej dziewczyny, a ona przesyła mi siarczyste całusy, później druga i następne... Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale zafascynowanie moim Hamletem odczytywałem na równi w oczach dziewcząt i chłopców. Jednak nie w znaczeniu erotycznym, broń Boże! To było zafascynowanie postacią, tym, co Hamlet wywijał, co się działo w jego głowie. Niezwykłe, że ten zachwyt udało się utrzymać przez tyle czasu! Te ostatnie, najważniejsze sceny, graliśmy w niesamowitej ciszy. Ludzie po tylu godzinach "zamieszkiwania" w teatrze chcieli z nami być, zobaczyć, jak to się skończy." Czy na budowanie roli miała wpływ Pana sytuacja rodzinna? Osobista?
- W domu zdarzały się kłótnie. Po tych długich, męczących próbach nie byłem wzorowym mężem. Czułem się kompletnie wykończony, pokiereszowany, rozwalony psychicznie...
Jakby wracał Pan nie z teatru, a z knajpy?
- Zupełnie! Jak naćpany, przepity degenerat. Takiego człowieka nie było łatwo tolerować. I ja też nie byłem łatwy. Na szczęście "Hamlet" nie doprowadził do rozpadu mojego małżeństwa (śmiech). Ale Joanna jest, dzięki Bogu, aktorką, potrafiła wiele zrozumieć i wybaczyć.
Tekst roli ogromny. Nie bał się Pan luk w pamięci?
- Nie. Choć Nazar bardzo ingerował w Szekspira. Dokonywał skreśleń, wyrzucał wersy, przestawiał ich kolejność. Niektórzy oceniali, że to zbyt duża ingerencja, bo przecież nawet dopisywał jakieś wersy! Jak czegoś mu brakowało do wykończenia rytmu wiersza, dokładał od siebie. Mówił: A tam, Szekspir się nie obrazi. Ale w monologu "Być albo nie być" niczego nie zmienialiśmy (śmiech).
To nie był tradycyjny, patetyczny monolog z czaszką w dłoni.
- Każdy grający Hamleta zastanawia się, jak reżyser zainscenizuje "Być albo nie być", żeby nie było banalnie. Ja wygłosiłem go na koniu gimnastycznym... Już wiele szczegółów nie pamiętam z tego spektaklu. Ale - jak się okazało podczas happeningu, trzy lata temu, gdy aktorzy Wajdy mówili Szekspira na przedprożach Długiego Targu - ten tekst, może pod warstwą kurzu, wciąż jest w mojej głowie! Czego nie mógłbym powiedzieć o tekstach wielu innych, ważnych dla mnie sztuk. W tym tkwi chyba geniusz Szekspira. Zostaje w aktorze na zawsze.
Mówił Pan też Hamleta w Londynie.
- To było na słynnej scenie Theatre Globe. Spektaklem wieczoru był "Hamlet", grany i reżyserowany przez Marka Rylance'a. Z jego inscenizacji zniknął monolog z początku IV aktu: "Wszystko sprzysięga się przeciwko mnie". Tekst ten miałem powiedzieć ja, po polsku, on symultanicznie tłumaczył. To było cudownie koszmarne przeżycie. Ogromny stres znaleźć się nagle na tej słynnej londyńskiej scenie, przy dziennym świetle, pod gołym niebem, na widowni książę Karol i 1500 osób znających doskonale szekspirowski teatr. Najgorszy z możliwych egzaminów! Ten mój monolog, rzucony na pustą scenę, wyjęty z kontekstu gdańskiego spektaklu, pokazany w zupełnie innej poetyce aktorskiej. Ale wtedy nie było najważniejsze, jak ja to powiedziałem, ważne było, że język polski po raz pierwszy rozbrzmiał w tym słynnym teatrze. Przed spektaklem, za kulisami, aktorzy poklepywali mnie po ramieniu, mówili, żebym się nie denerwował, jednocześnie dodając: Ale masz świadomość, że jesteś pierwszy, który będzie tu mówił po polsku?»