Szekspirologia, gołębie i Bóg, czyli KONTRAPUNKT w Berlinie
44.Przegląd Teatrów Małych FormRokrocznie w ramach szczecińskiego festiwalu KONTRAPUNKT w programie znaleźć można dość enigmatycznie dla laika brzmiącą zapowiedź "dnia berlińskiego". W istocie rzeczy jest to wyjazd koneserów sztuki teatralnej do stolicy naszych zachodnich sąsiadów, by tam w zabytkowych murach przepięknych berlińskich teatrów, zapoznać się z aktualnymi trendami, inspiracjami i motywami, które w danym sezonie są najistotniejsze aktorsko.
Tym razem Organizatorzy zaproponowali widzom trzy spektakle, z których każdy reprezentował odmienny pomysł na sceniczną ekspresję. Mam tu na myśli: „Die Hamletmaschine” w Deutsches Thaeter, „Die Tauben”, który mogliśmy obejrzeć w Schaubuhne am Leninem Platz oraz „Der Gott des Gemetzels”w wykonaniu aktorów Berliner Ensemble. Jestem zdania, że każde z owych przedstawień zasługuje na osobną interpretację oraz tzw. Komentarz odautorski, co niniejszym uczynię.
Pierwszym spektaklem, który miałam okazję zobaczyć był wymieniony wyżej „Hamletmaschine”, gdzie zarówno reżyserem jak i pierwszoplanowym aktorem był słynny Dmiter Gotscheff. Skupię się nieco na samej postaci tegoż wielkiego człowieka. Na stronie http://www.goethe.de/kue/the/reg/reg/ag/got/por/plindex.htm możemy odnaleźć nakreślony szkic zawodowo- osobisty aktora. Mowa tam o tym, że (…)” Dmiter Gotscheff jest samotnym fenomenem w teatrze niemieckojęzycznym (…)”. Jedną z wielkich zalet Gotscheffa jest to, że nie uległ on stagnacji, nadal ze skromnością, szuka (…)” owej rozproszonej jakości, która określana jest mianem awangardy (…)”. Na czym polega specyfika teatru gotscheffskiego? Można tam skupić się na samym aktorze, na jednym i najważniejszym przekazie, ponieważ nic i nikt nie rozprasza uwagi odbiorcy. Pusta scena, pusta permanentnie wymaga pełnego aktora, aktora świadomego swego kunsztu i tego, że jest on w stanie uwieść widza (posługując się słownictwem zaczerpniętym z kontrapunktowych dyskusji panelowych). Aktorzy Gotscheffa wiedzą, co uczynić, by zdemoralizować, zszokować i w konsekwencji całkowicie posiąść emocje odbiorcy.
Scena była przystrojona bardzo skromnie. Inaczej- scena charakteryzowała się brakiem scenografii, co jeszcze bardziej wzbudzało zainteresowanie. Z każdego miejsca na widowni widać było całkowicie obnażoną scenę, która została odarta nawet z klasycznego czarnego materiału, co pozwoliło na swoistą wiwisekcję wnętrza teatru. Przyznam- zrobiło to na mnie wrażenie J.
Jeden z trójki aktorów (Alexander Khuon) biorących udział w spektaklu jako pierwszy wszedł na scenę, mówiąc „mądrości życiowe” rodem z Desideraty, błądził po niej, skakał, a jego głos nakładał się na siebie i brzmiał z każdego miejsca jeszcze długo potem, kiedy Kkuon opuścił sceniczne deski. To plus pornograficznie rozebrana scena, czyniło przerażające, ba! groteskowe wręcz wrażenie. A teraz Gotscheff, tym razem jako aktor i to warsztatowo piekielnie dobry aktor (podkreślam- warsztatowo). Jego swoisty monolog w całej sztuce oparty był na scalonych w jednię fragmentarycznych wypowiedzi bohaterów sztuk Szekspira; widz mógł doszukać się wypowiedzi Fortynbrasa, Hamleta, Króla Leara, Makbeta i wielu innych szekspirowskich tragicznych postaci. Co nie podobało mi się? Przede wszystkim długość monologu- był zdecydowanie przerysowany, odczułam znużenie już w połowie mówionego tekstu, a obserwując reakcje zarówno polskich jak i niemieckich widzów, zauważyłam, że nie było to tylko moje własne odczucie.
Valery Tscheplanowa. Jedyna kobieta w „Hamletmaschine”. Jej rola polegała na (dosłownie) krzyczeniu, przechodzeniu od infantylnego pisku do typowo metalowego growlingu i …. to wszystko. Kiedy scenę opuścił (w końcu) Gotscheff i pojawiła się na niej filigranowa blondyneczka z anielskim wyrazem twarzy, nie spodziewałam się tego, co miało wydarzyć się za chwilę. Na proscenium spuszczony został mikrofon, Valery zaś stojąc na palcach zaczęła- ile tylko sił w płucach- powtarzać tę samą kwestię, którą wcześniej poczęstował nas reżyser. Efekt był tylko jeden- jak podczas monologu Gotscheffa czułam się hmmm…. zmęczona i śpiąca (to chyba najlepsze określenie), tak w momencie „solówki” Tscheplanovej siedziałam z szeroko otwartymi oczami i modliłam się, by skończyło się to jak najszybciej. Rozumiem- prezentacja umiejętności przechodzenia od scenicznego szeptu, do rozdzierającego krzyku, rozumiem- nowatorstwo i poszukiwanie coraz to nowych środków wyrazu, ale bezczeszczenie ku temu Szekspira?! Tego nie rozumiem i nie mam zamiaru zrozumieć. W moim mniemaniu istnieją pewne pieśni, pewne dzieła z kanonu literatury klasycznej i pewni twórcy, których po prostu „się nie rusza”; bierze się ich takimi jakimi są w świadomości społeczeństwa oraz ewentualnie nadaje się im nutkę subiektywizmu, a nie tworzy coś nowego na kanwie w pełni sklasyfikowanych arcydzieł światowych, ponieważ zazwyczaj wychodzi z tego w pełni sklasyfikowana makabryczna hybryda, co niestety miało miejsce w przypadku „Hamletmaschine”.
Reasumując owo dokonanie Deutsches Theater- warsztatowo aktorzy przygotowani byli świetnie i na tyle ukazywali swój wypracowany potencjał, że momentami czułam się jak na castingu, gdzie „wypada” pokazać cały wachlarz swoich możliwości scenicznych, aby otrzymać wymarzoną gażę, a nie skupiać się na prezentowanym tekście i w pełni przekazać go widzowi. Jednym słowem- całkowicie nietrafiony ponowoczesny Szekspir….a szkoda.
Co dalej? „Die Tauben” w Schaubuhne am Leniner Platz. I tu doszłam do bardzo ważnego wniosku: odkryłam dlaczego drażni mnie typowy niemiecki humor- jest on zbyt rubaszny, zbyt przerysowany, Niemcy zapomnieli chyba, że do ukazania groteski, groteskowa gra aktorska nie jest potrzebna bynajmniej.
„Die Tauben” to sztuka banalna w treści i formie, przekaz miała jednak dość przyjazny, ale dojdziemy i do tego. Fabuła miała być stylizowana najprawdopodobniej na komedię pomyłek, a wyszła z tego komedia… zmyłek i to zmyłek denerwujących (mówię tu tylko w swoim imieniu). Otóż pewnego dnia szef wielkiej korporacji postawania zrezygnować z roli dalszego szefowania i zająć się czymś, o czym marzył od zawsze- hodowlą tytułowych gołębi. Nikt nie traktuje jednak poważnie gróźb, aż do momentu kiedy znika. Sfinguje on swoje zaginięcie, obowiązki w firmie przejąć ma zastępca, któremu nie jest to w smak, ponieważ posiada on zalążki manii prześladowczej (mówiąc językiem psychomedycznym) i uważa, że każdy dybie na jego życie. W tymże przekonaniu utrzymuje biednego frustrata jego sekretarka, która pod zmienionym nazwiskiem wydzwania do niego i opowiada historie mające wątki porachunków gangstersko- mafijnych. Zastępca spowiada się swojemu lekarzowi, opowiada o lękach i niepokojach, lecz ten myśli o kolejnej przygodzie seksualnej z żoną swego pacjenta. Mamy więc tu klasyczne trójkąty. Lekarz stara się uświadomić pacjenta o swoim romansie, ten jednak nie daje mu dojść do głosu.
Szefa zaczyna szukać jego rodzina, kiedy uświadamia sobie, że nie widziała go już dłuższy czas. Gdy poszukiwania nie odnoszą skutku, bohater zostaje uznany za zmarłego, lekarz odczytuje treść testamentu i wtedy pojawia się jego zaginiony brat, o którym nikt nigdy nie słyszał. Szef przekazal mu w testamencie prawo opieki nad gołębiami, które – jak się okazało- hodował w pobliżu wysypiska śmieci. Bohaterowie nie wierzą, że jest to ten facet w sportowych kalesonach jest cudownie odnalezionym bratem drogiego quasi nieboszczyka, dopatrują się w nim raczej samego szefa, który po prostu miał dość piastowania wysokiego stanowiska i pod pozorem swej śmierci zaczął żyć tak, jak zawsze chciał. I tu pojawia się pierwsza istotna refleksja, albowiem wszyscy bohaterowie nie wierzą sobowtórowi, tylko żona mężczyzny bezsprzecznie przyjmuje fakt innego mężczyzny na miejscu jej niedawno zmarłego męża. Jest to z jej strony wygodne i wyrachowane zarazem, ponieważ tylko w ten sposób może ona spełnić swoje marzenie- wyjechać do Ligurii we Włoszech, a posiadanie za partnera brata zmarłego, który przez długi okres czasu odseparowany był od ludzi, znacznie ułatwia i urzeczywistnia możliwość wymarzonego wyjazdu, bo nie do końca rozgarnięty brat może stać się w marionetką, która zrobi wszystko, co się jej rozkaże gdy pociągnie się za odpowiednie sznureczki. Na samym końcu brat oczywiście okazuje się szefem, znów przejmuje stery w firmie, za co jego nękany fobiami zastępca jest mu wdzięczny, zwalnia niesubordynowaną sekretarkę i wyjeżdża z żoną na urlop do Ligurii, by tam ratować swe małżeństwo, a niezdrowe fascynacje gołębiarskie przejmuje syn i boję się, że cała historia jest na dobrym etapie do zatoczenia koła…
Gdyby ta historia nie została okraszona niemieckim humorem i niemiecką nutą kulturalną, mogłabym stwierdzić, że jak na komedię było to nawet znośne, ale niestety nie da się oderwać niemiecczyzny od „Die Tauben”. Niemieckie są nawet postaci, np.: Natalie- żona zastępcy szefa i jednocześnie kochanka doktora, która- niestety- bardzo przypomina typowe Helgi z dowcipów- cały spektakl wrzeszczy na Bogu ducha winnych bohaterów.
Niemcy mają jeszcze jedną tendencję, które nie uda mi się zrozumieć. Otóż bardzo lubią oni łączyć ze sobą pozornie niełączliwe elementy gry, sceniczności i zabawy. Mam tu na myśli bardzo nietrafny dobór piosenek, które nie wkomponowywały się nijak w fabułę spektaklu, śpiewane były po angielsku (gdzie językowa ciągłość?), a jedyną ich zaletą były przepiękne głosy aktorów, które w dużej mierze rekompensowały widzom inne braki „Die Tauben”. Bilans: niemiecka cześć publiki- zachwycona, polska widownia- miała okazję zobaczyć na żywo połączenie programów: „Jak oni śpiewają” oraz „Gwiezdny cyrk”, a chyba nie po to przyjechała do Berlina…a szkoda.
Na samym końcu berlińskiego dnia KONTRAPUNKTU miałam okazję zobaczyć zdecydowanie najlepszy w moim odczuciu spektakl pt. „Der Gott des Gemetzels” w siedzibie Berliner Ensamble. Scenariusz napisany na bazie tekstu Yasimy Rezy do czegoś zobowiązuje i moim zdaniem zarówno scenarzysta, jak i aktorzy poradzili sobie z tym znakomicie.
(…)” dwóch młodych ludzi bije się. Jeden z nich traci zęby. Ich rodzice spotykają się, by w spokoju omówić zdarzenie i wyciągnąć konsekwencje wobec młodzieńców. Jednakże okazuje się, że to wcale nie jest takie proste wskazać sprawcę i prowokatora całego zdarzenia…”*. Tak bardzo skrótowo można opisać fabularną warstwę spektaklu, ale nie koniec na tym. Gdy dochodzi do zderzenia ludzi z całkowicie innymi poglądami, z dwóch rożnych klas społecznych ( rodzice jednego z chłopców to tata- prawnik i mama- doradca finansowy, zaś drugiego: sprzedawca AGD i pisarka), i odmiennymi zasadami- nietrudno o kłótnie. Początkowo faktycznie spór dotyczy tylko wyłonienia prowodyra, chłopcy jednaj oboje mają „za uszami” i nie jest to takie łatwe. Jeden drugiego uderzył, bo jeden drugiego nazwał tchórzem. Potem natomiast dyskusja zaczyna rozbijać się o względy ideologiczno- etyczne. Mężczyźni początkowo znajdują wspólny język, łączą ich podobne wydarzenia z dzieciństwa, np.: oboje byli szefami band i mieli „bazę” (czytaj: chatkę) na drzewie. Kiedy jednak dochodzi do rozmowy prawnika ze swoim klientem- potężną firmą farmakologiczną, która wypuszcza na rynek leki na serce, zagrażające zdrowiu i życiu- oraz okazuje się, że owe medykamenty przyjmuje matka sprzedawcy- dochodzi do kłótni, wykrzykiwania zasad moralnych i etycznego podejścia do swoich zawodów.
Okazuje się, że zewnętrznie spójne i klarowne małżeństwa, mają tak naprawdę bardzo głębokie rysy na wspólnym pożyciu. Pani doradca jest ignorowana przez wiecznie zapracowanego męża, nawet kiedy wymiotuje, jej zdrowiem bardziej przejmują się teoretycznie obcy ludzie, ponieważ mąż odbiera telefony. Wymioty jako najpewniej symbol ciąży skłaniają mnie do postawienia pytania: jak taki facet będzie mógł opiekować się ewentualnym dzieckiem, skoro nie ma czasu zaprowadzić żony do toalety? Przykra dedukcja. Pisarka początkowo kreuje samą siebie jako ostoję spokoju i moralności, ale w trakcie trwania przedstawienia na jaw wychodzi jej skrywany problem alkoholizmu, którego potem nie próbuje już nawet kamuflować. Jej męża gnębią wyrzuty sumienia, ponieważ zabił chomika córeczki; gdy stara się o tym zapomnieć i pogodzić z tymże faktem- „usłużna żona” cały czas przypomina mu o tym smutnym incydencie, co może prostą linią prowadzić do kryzysu małżeńskiego.
Okazuje się, że to pary mają problem, a zachowania ich latorośli mogą być (idąc za Freudem) przyczyną frustracji, którą to chłopcy nieświadomie przejmują od rodziców.
W końcowych fazach spektaklu okazuje się, że dorośli nie ustalili nic. Mężczyźni (po wyjaśnieniu matce sprzedawcy, by ta zaprzestała brać leków nasercowych), „skumplowali się”, kobiety zaś znienawidziły. Rozwiązanie początkowego problemu nie powiodło się, a każdy z czwórki bohaterów dostał na swoje barki nowe kłopoty i zmartwienia, z którymi sam będzie musiał sobie poradzić.
„Der Gott des Gemetzels” to przedstawienie utrzymane w zabawowej formie, widać tu lekki flirt z konwencją, z dość smutnym jednak przesłaniem. Zazwyczaj staramy się żyć z związkach partnerskich, wynika z tego nasza troska o drugą osobą i chęć zapewnienia jej dobrych warunków. Niekiedy jednak w pogoni za pieniądzem i dobrami materialnymi całkowicie zapomina się o dobrach duchowych, wtedy możemy nie zauważyć, że osoba obok nas to już nie ten sam człowiek, że problemy zaczynają go przerastać, że zaczyna żyć w arbitralnym, nieadekwatnym świecie i to może być bezpośrednią przyczyną większości nieporozumień. To moim zdaniem jest najważniejsze przesłanie najlepszego berlińskiego spektaklu.
Przechodząc do meritum, postaram się krótko podsumować KONTRAPUNKT w Berlinie. Mnóstwo wrażeń, szczególnie dla kogoś takie jak ja, kto po raz pierwszy odwiedził to miasto, przepiękne teatry, atmosfera stricte teatralna oraz „problemowy” dobór spektakli, wokół których narosły już pewne schematy, ale nadal budzą kontrowersje. Cieszę się, że mogłam uczestniczyć w tymże wydarzeniu, ponieważ utwierdziłam się w przekonaniu, że „co kraj to obyczaj”, a niemiecki teatr to mieszanka, która wstrząśnięta i niemieszana wywołuje…. mieszane uczucia.
*cytat zaczerpnięty z materiałów prasowych Festiwalu KONTRAPUNKT