Szekspirowski bigos

14. Międzynarodowy Festiwal Szekspirowski

Rok temu było inaczej. Na XIII Festiwal Szekspirowski udało się zaprosić The Wooster Group z ich "Hamletem". Spektakl sprowokował skrajne opinie, ale trudno go było nie uznać za ciekawą ilustrację tego, jak kamerami, projekcjami i slajdami można dziś budować przedstawienie. Na tym właśnie polegała inność ubiegłorocznego festiwalu. Chciał być reprezentatywny w pokazywaniu pewnej tendencji czy kierunku teatralnych poszukiwań. Sęk w tym, że to kosztuje. Na sprowadzenie amerykańskiego zespołu wydano tyle, że na resztę wyciągano już pieniądze z tylnej kieszeni. Festiwal był przez to uboższy, ale - paradoksalnie - ciekawszy. Miał swoją linię i to odróżniało go od wcześniejszych gdańskich spotkań z Shakespeare\'em

W tym roku miało być podobnie - organizatorom marzyło się, by tym razem pokazać, jak Shakespeare bywa interpretowany w konwencji cyrku. Marzenie rozbiło się jednak o fundusze. Może zresztą nie ma aż tak bardzo czego żałować? Cyrkowe, akrobatyczne przedstawienie przywiózł na przykład znany rosyjski reżyser Roman Wiktiuk. Artystę zainspirowała rzeczywista osiemnastowieczna historia, kiedy to kapitan statku uwięzionego przez morską ciszę, dla rozładowania napięć wśród załogi, wyreżyserował z marynarzami przedstawienie Romea i Julii. U Wiktiuka dzieje kochanków przedstawiają aktorzy, udający młodych matrosów. Cała historia sprowadza się do ich akrobatycznych popisów na linach i hamakach. Przypuszczam, że gdyby spektakl na tym osiemnastowiecznym żaglowcu był tak pusty i nużący jak spektakl Wiktiuka, kapitan niechybnie zawisłby na rei.

Może więc nie ma czego żałować. W każdym razie na XIV Festiwalu Szekspirowskim wrócono do tradycyjnej formuły tej imprezy - pokazywania trochę tego, a trochę tamtego, trochę stamtąd, a trochę stąd. Ta logika bigosu, według której budowany jest program, może komuś, nastawionemu na degustację całości, sprawiać trudność Jak pomieścić w sobie tak skrajnie różne realizacje Szekspirowskiego tekstu, jakimi okazały się "Wieczór Trzech Króli" armeńskiego Musical Comedy Theatre i "Co chcecie albo Wieczór Trzech Króli", wyreżyserowane w opolskim teatrze przez Michała Borczucha? Armeńczycy spodobali mi się w jednym celnym scenograficznym detalu: na żyrandolach i lichtarzach pozawieszali koronki, imitujące pajęczyny. Rzeczywiście był to spektakl zakurzony, jakby sprzed parudziesięciu lat, Borczuch zaś przepuścił tekst Shakespeare\'a przez najmodniejsze dziś genderowe kategorie. Pomiędzy przedstawieniami otwierała się estetyczna przepaść. Za dużo było w tym roku na festiwalu przypadkowości, trochę zbyt duży, nawet jak na logikę bigosu, rozstrzał. W zamian za nie zawsze dobre przeżycia festiwal dał pretekst do zbudowania paru zestawień, choćby takich, jak z tym podwójnym "Wieczorem Trzech Króli". Kiedy już przeszła człowiekowi irytacja na armeńską propozycję, mógł się zastanowić, jaką niesamowitą transformację przeszedł teatr przez ostatnich pięćdziesiąt lat.

Po obejrzeniu całości festiwalowych produkcji można było zadumać się nad stosunkiem inscenizatorów do tekstu. Uderzyło mnie to zwłaszcza w dwóch spektaklach, z którymi przyjechała do Gdańska Irina Brook, córka słynnego Petera. Zawiodła tych, którzy spodziewali się po jej przedstawieniach artystycznego wyścigu z osiągnięciami ojca. Ani "Burza!", ani inspirowany "Snem nocy letniej" spektakl "Czekając na sen" nie były oczywiście pokazem tradycjonalizmu, jednak coś wyraźnie odróżniało je od prezentowanych w tym roku reżyserskich eksperymentów. Najkrócej powiedziałbym, że w przedstawieniach Brook Szekspirowskie teksty ocalały swoją integralność. Owszem, "Burza" została przeniesiona do pizzerii, której właścicielem był Prospero, a "Sen nocy letniej" w inną rzeczywistość - dowiedzieliśmy się na początku przedstawienia, że aktorzy nie zdążyli dojechać do Gdańska, więc sztukę odegrają pracownicy techniczni. Ale sam tekst, poza umieszczeniem go w takiej czy innej ramie, nie był poddawany głębszej dekonstrukcji. Co w tym wobec tego ciekawego - niejeden pewnie zacznie kręcić nosem. Ale właściwie dlaczego? Na żadnych innych festiwalowych przedstawieniach nie widziałem tak usatysfakcjonowanej publiczności, tej bez zawieszonych na szyi akredytacyjnych plakietek. Umiarkowane nowatorstwo Brook, poparte warsztatem jej aktorów, najbardziej do niej przemawiało. Może to żaden argument, a może jednak argument. Organizatorzy Festiwalu Szekspirowskiego otwarcie deklarują, że w przeciwieństwie do kreatorów większości festiwali teatralnych nie chcą ulegać presji nowości i odkrywczości. Liczą się z gustami nie tyle krytyków i recenzentów, ile normalnej publiczności. Spektakle Brook były skrojone na miarę takich właśnie upodobań.

Jeśliby uznać spektakle Brook za punkt równowagi w festiwalowej skali, miejsce balansu eksperymentu i tradycji, to "Hamlet" japońskiego Teatru Noh Ryutopia leżałby na tej skali najniżej. Jaki to ładny spektakl! Scenę podzielono na trzy plany. Na pierwszym Hamlet, siedzący przez dwie godziny w pozycji lotosu i recytujący swoje kwestie, na drugim aktorzy, których, upraszczając, można by uznać za bardzo oszczędną wersję europejskiego psychologizującego teatru, a na trzecim, w głębi sceny, pantomimiczny teatr, bliższy japońskim tradycjom. Dziwna rzecz, to właśnie japońscy aktorzy w swojej ascetycznej realizacji przypomnieli mi, o czym właściwie opowiada w miarę wiernie odgrywany przez nich tekst "Hamleta". Inną, znacznie mniej udaną, wersją tradycjonalizmu był monodram "Wyobraźcie sobie" Andrzeja Seweryna, wyreżyserowany przez Jerzego Klesyka. To zachowawczość w niektórych momentach ostentacyjna. Kiedy na przykład z sufitu zjeżdża opuszczana na lince kamera i Seweryn przystawia ją sobie do twarzy na maksymalnym zoomie, dobrze wiadomo, z jakich teatralnych mód sobie podrwiwa. Sęk w tym, że to, co proponuje, nie jest lepsze. Monodram Seweryna, swobodny kolaż wielu monologów i scenek ze sztuk Shakespeare\'a, przemówił do mnie tylko w tych paru momentach, w których aktor podporządkowywał się granym postaciom. Reszta, w której wszystko podporządkowane było aktorowi, zostawiła mnie obojętnym. Shakespeare nie napisał sztuki Jak wam się podobam - to dzieło Andrzeja Seweryna, nie chcę już definiować, komedia czy dramat. Po drugie jednak powód, dla którego monodram brzmiał mi nieprawdziwie, leży we mnie samym. Oglądanie filmów i telewizji, czytanie komiksów, serfowanie po Internecie zrobiło swoje. Moja percepcja zmieniła się na tyle, że podobny teatr, w tym stopniu oparty na słowie, odbieram jako anachroniczny.

Świetnym pomysłem organizatorów była nowa formuła konkursu o Złotego Yoricka, nagrodę dla najlepszego Szekspirowskiego przedstawienia w polskich teatrach w minionym sezonie. W tym roku po raz pierwszy przeprowadzono tylko preselekcję, a do Gdańska zaproszono czwórkę finalistów: wspomniane "Co chcecie albo Wieczór Trzech Króli" Borczucha z Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu, "Sen nocy letniej" Moniki Pęcikiewicz z Teatru Polskiego we Wrocławiu, "Ja, Hamlet" Marka Kality z Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu i "Króla Leara" Cezarijusa Graužinisa z Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Kalita w swoim przedstawieniu wiele stracił na zbytnim hamletyzowaniu. Jedną ze scen komponuje tak, jakby to było inspirowane Hellingerem ustawianie rodziny, ale już w kolejnej jesteśmy na polskim weselu, a w kolejnej w dyktatorskim państwie. Spektakl rozprasza się na wiele stron, nie ma busoli, a aktorzy nie pomagają przetrwać do końca. Graužinis, odwrotnie, postanowił z całej złożoności Króla Leara wydobyć jeden tylko przekrój, pokazujący, iż mechanizmem, napędzającym historię, jest ludzka głupota, równie tępa, co okrutna. Na festiwalowej skali, pokazującej dowolność, z jaką inscenizator traktuje tekst, Król Lear lokowałby się blisko górnej granicy, jako ostrzegawczy dzwonek: to już jest za płaskie.

Jeszcze dalej szła Pęcikiewicz, dla której "Sen nocy letniej" był już tylko pretekstem do opowiedzenia własnej historii. A jednak efekt jest o niebo ciekawszy niż u Graužinisa. Niesamowitym wprowadzeniem do spektaklu Pęcikiewicz była filmowa rejestracja castingu przeprowadzanego wśród amatorów, którzy kandydują do udziału w przedstawieniu. Film jest frapującą lekcją chemii teatru, tej dziwnej i moralnie dwuznacznej relacji między inscenizatorem a aktorami, wykorzystywanymi jako cielesny i duchowy materiał do budowania przedstawienia. Spektakl Pęcikiewicz, najbardziej multimedialne widowisko festiwalu, obraca się wokół dwuznaczności problemu: czy coś tak wątpliwego moralnie, jak sztuka teatru, może nas oczyszczać, podnosić na duchu? Po obejrzeniu spektaklu moja prywatna odpowiedź brzmi: tak. Szkoda tylko, że reżyserka, co chwila podważając iluzję sceny, nie zadbała o taką dyscyplinę spektaklu, jakiej mimo wszystko dopilnował Borczuch w swojej interpretacji "Wieczoru Trzech Króli". To właśnie Borczucha nagrodziło jury wyróżnieniem w konkursie Yoricka (nagrody nie przyznano). Dla formy spektaklu pewnie słusznie. Budowanie relacji między sceną i widownią, zręczna zabawa konwencjami, gra aktorów - można by tylko wyliczać. Dla mnie spektakl Borczucha był czymś jeszcze - najlepszą ilustracją najbardziej uderzającej cechy wszystkich pokazanych na festiwalu przedstawień.

Nawet w półamatorskim, budzącym zakłopotanie spektaklu pary sympatycznych aktorów z Zimbabwe tożsamość bohaterów jest tylko konwencją, umową. Ten sam aktor jest raz Ofelią, raz Klaudiuszem. Niby nic specjalnie nowego, ale jeśli powtarza się to niemal w każdym spektaklu, może za stanowić. Borczuch przebieranki "Wieczoru Trzech Króli" wykorzystał do maksimum, trudno tu mówić o jakiejkolwiek trwałej tożsamości płci i osób. Reżyser znajduje w tym niejakie upodobanie, w którym ja się nie odnalazłem.

Ale zrozumiałem to dopiero po obejrzeniu "Hamleta" [na zdjęciu] w reżyserii Oskarasa Koršunovasa, bezdyskusyjnie najlepszego spektaklu festiwalu. W tym momencie trzeba ukłonić się organizatorom, że zawsze starają się o to, by zaprosić jakąś znakomitość. W tym roku był nią Koršunovas, z dwoma przedstawieniami, dawnym Snem nocy letniej i wyreżyserowanym przed dwoma laty "Hamletem". Sen mógł usatysfakcjonować tylko kogoś, kto zadowala się czystym teatrem, rytmem, ruchem, ogrywaniem jednego rekwizytu - prostokątnej dużej deski - na sto sposobów. Z Hamletem co innego, to sugestywna, choć trudna do odczytania, metafora świata.

W "Hamlecie" Koršunovasa również każdy może być każdym, nawet Klaudiusz starym Hamletem, a Horacjo Fortynbrasem. Ale granie tożsamościami, inaczej niż w pozostałych spektaklach, kryje w sobie pytanie o konsekwencje tej zabawy. Kiedy Hamlet rozmawia z Rosenkrantzem i Guildensternem, którzy w czarnych kieckach i ekscentrycznych okularach wyglądają, jakby przyjechali wprost z Love Parade, próbuje ich namówić do poważniejszego przeżywania świata. Daremnie. Kiedy zamyka Klaudiusza w rodzaju scenicznej pułapki, stara się go zmusić, by dojrzał do moralnej świadomości swej winy. Ale to też na nic. Jeśli jednostka nie jest ani tożsama ze sobą, ani siebie świadoma, powaga i odpowiedzialność nie są możliwe. Przedstawienie zaczyna się od wymownej sceny: aktorzy zajmują miejsca przed lustrami, jak w garderobie, i powtarzają, aż do zbiorowego krzyku, jedno pytanie: kim jesteś? Ten krzyk do dziś brzmi mi w uszach. Jeśli nie zna się odpowiedzi na to pytanie, dojrzewa coś niedobrego, jakaś ślepa siła, której uosobienie plącze się przez cały czas po scenie, w czarnej pelerynie i z błazeńską czerwoną lampką zamiast nosa, aby zapanować w finale przedstawienia. Zagadkowe memento.

Czy zatem XIV Festiwal Szekspirowski uważać za udany, czy za nieudany? Wstrzymam się od oceny. Po pierwsze przyjmuję serio deklaracje organizatorów, że interesuje ich satysfakcja festiwalowej publiczności, a nie krytyków. Po drugie na gdańskim festiwalu zawsze tak było, że co snop, to inszego zboża, i nie będę tego kwestionował. Ważne pytania pojawią się wtedy, gdy zostanie już wybudowany Gdański Teatr Szekspirowski, przypomnę, pierwszy od bardzo wielu lat nowo stawiany budynek teatralny w Polsce. Wówczas pytanie "kim jesteś?", stawiane Festiwalowi Szekspirowskiemu, nabierze powagi.

Jarosław Zalesiński
Teatr
20 listopada 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia