Szekspirze, wiemy, że nie zagrzmisz

"Wieczór Trzech Króli" - reż. J.Jabrzyk - Teatr im. W. Bogusławskiego w Kaliszu

"Wieczór Trzech Króli" to sztuka, w której przywoływana jest "rzeczywistość karnawałowa". Nie znaczy to jednak, że wszystko jest możliwe i wszystko można. Nawet w szaleństwie musi być metoda. Reżyser zapewne uważa, że jest. Ja powiem oględniej: reżyser jest sympatyczny i czasami nawet ma rację. Faktem bezspornym jest tylko to, że premiera nowego spektaklu kaliskiej sceny odbyła się w minioną sobotę

Jacek Jabrzyk nie jest w Kaliszu postacią nową ani nieznaną. Przed dwoma laty zrealizował w Teatrze im W. Bogusławskiego "Szklaną menażerię" Tennessee Williamsa. Jest absolwentem Wydziału Reżyserii Dramatu PWST w Krakowie. Związany z tym miastem i przez pewien czas także z krakowskim Teatrem Starym, może pochwalić się, że w spektaklach firmowanych jego nazwiskiem grali m.in. Jerzy Stuhr i Jerzy Trela. Jacek Jabrzyk bywał też asystentem takich reżyserów, jak Wojciech Smarzowski czy Paweł Miśkiewicz. Jako główny reżyser wystawił m.in. "Sen nocy letniej" Szekspira w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie (2009),"Dziady. Transformacje" wg Mickiewicza w Teatrze im. W. Horzycy w Toruniu (2011) i "Nasze miasto" Thorntona Wildera w filii krakowskiej PWST we Wrocławiu (2011). Co pokazał w minioną sobotę w Kaliszu?

Zielone światło od Szekspira

"Wieczór Trzech Króli", jedna z najbardziej znanych sztuk Szekspira, nie jest tekstem kanonicznym, który zachęcałby do tego, by traktować go z nabożną czcią i powagą. Inna sprawa, że tekstów, które oparłyby się przeróbkom, trawestacjom czy zwykłemu przedrzeźnianiu, nie ma w ogóle: "dorobić gębę" można nawet Biblii, traktując jąjako źródło potencjalnych dowcipów czy parodii. W przypadku "Wieczoru Trzech Króli" furtkę prześmiewcom i parodystom otworzył sam autor, choćby za sprawą podtytułu, którym go opatrzył ("albo co chcecie"). To partytura z zachętą do jazzowych wariacji na temat pierwotnego zapisu nutowego. I taki sceniczny jazz właśnie otrzymujemy.

Ze świata jazzu

Świadczyć o tym może już sam początek spektaklu, gdy obecni na scenie zaczynają pochrząkiwać, stękać, jęczeć i pokasływać. Układa się to w pewną formę dźwiękową, by nie powiedzieć - muzyczną. Ot, takie dziełko w większym dziele, jak muzyczny cytat wpleciony w większą całość, dowcip przemycony w tekście, dygresja na marginesie głównego tematu. Te dźwięki i elementy zachowań będą nam zresztą towarzyszyły przez cały spektakl, co pewien czas powracając i ulegając przetworzeniom, jak dzieje się to w pewnych kompozycjach muzycznych. Za scenografię w tym spektaklu robią głównie fotele, kanapy i inne meble do siedzenia i leżenia, przesuwane i mieszane ze sobą w zależności od potrzeb czy kaprysów. Uwspółcześnieniu uległy również kostiumy, nie mające nic wspólnego ze strojami z epoki Szekspira. Kilka pomysłów ze spektaklu w reżyserii Jacka Jabrzyka publiczność z pewnością zachowa we wdzięcznej pamięci. Dotyczy to np. momentu, w którym aktorzy zaczynają ilustrować każde z wypowiadanych przez siebie słów gestami swoistego języka migowego. Takie gagi to jednak za mało, aby ożywić cały spektakl. Jego atutem są poza tym popisy wokalne. Jeśli już coś się udało, szkoda że jest tego tak mało. Podczas sobotniej premiery w pewnej chwili przyszła mi do głowy myśl, która powracała potem jak natręctwo. - Zaśpiewajcie coś jeszcze. Niech zaśpiewają. Nie kończcie, nie przerywajcie, śpiewajcie - prosiłem w duchu, przypominając sobie, że już romantycy traktowali muzykę jako najwyższą ze sztuk i najbliższą nieskończoności. Takie myśli w takim momencie dobrze świadczą o muzyce w ogóle, ale obawiam się, że wystawiają marne świadectwo spektaklowi. Jeśli - oglądając go - skupiam się na tym, czy wokaliście uda się w końcu wyjść poza początkową frazę piosenki grupy Queen, czy poprzestanie na samym tylko prologu, znaczy to, że ze spektaklem jest coś nie tak. Albo "robimy w dźwięku" i wtedy robimy muzykę, albo "robimy w słowie i w geście", i wówczas robimy teatr. A jeśli robimy teatr, wówczas on musi coś znaczyć, opowiadać jakąś historię, nieść jakieś przesłanie. Obawiam się, że ktoś, kto nie czytał "Wieczoru Trzech Króli", ani nie widział żadnej z jego poprzednich inscenizacji, na podstawie kaliskiego spektaklu nie dowie się, co autor chciał nam powiedzieć (co gorsza, nie dowie się też, co chciał powiedzieć reżyser). W pamięci pozostaną gagi, żarty, pozy, urywki muzyki, sekwencje ruchów scenicznych, które nie składają się jednak w żadną całość wyższego rzędu. To kiepsko. Nie chcę powiedzieć, że to klęska, ale szkoda tych kilku dobrych pomysłów. Mogły posłużyć lepszej sprawie. Myślę sobie też, że w kulturze obrazkowej, wjakjęj, chcąc nie chcąc, żyjemy, powoli tracimy umiejętność opowiadania historii i myślenia dyskursywnego. To problem o wiele szerszy, ale przychodzi mi tu do głowy mój przyjaciel z dawnych lat, który był mimem, czyli aktorem obywającym się bez słów i polegającym na samym tylko geście. Nawet on umiał opowiadać historie. Ale to było ponad 20 lat temu. Dziś może poprzestałby na jakimś skeczu okraszonym cudzą piosenką.

Robert Kordes
Życie Kalisza
30 kwietnia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...