Szkarłatne wspomnienia

rozmowa z Bogumiłą Murzyńską

Wywiad z Bogumiłą Murzyńską, aktorką Teatru Śląskiego w Katowicach.

Aleksandra Skiba: Zagrała Pani w dwóch spektaklach zrealizowanych przez Józefa Szajnę w Teatrze Śląskim w Katowicach – w Szkarłatnym prochu (1968) i w Śmierci na gruszy (1970). Czy mogłaby Pani przybliżyć swoje refleksje na temat współpracy z Szajną i odnieść je do czasów współczesnych?

Bogumiła Murzyńska:
Jestem po spotkaniu z Ignacym Gogolewskim, który był tutaj w Teatrze w piątek. To też jest ktoś znaczący w mojej drodze artystycznej. To nie jest ten sam czas dokładnie, ale też dużo lat wcześniej. Współczesne pokolenie reżyserskie wtargnęło w życie teatralne. Sztuka lubi zmiany, ale może nie tak rewolucyjne i odrzucające wszystko. To się oczywiście zdarzało. Ale z odrzuceń nie zawsze wychodzi coś dobrego. A dlaczego o tym mówię? Takie są czasy, że ja po prostu nie widzę w teatrze współczesnym takich twórców jak: Szajna, Kreczmar, Duda-Gracz czy Starowieyski. Kiedyś wybitni malarze garnęli się do teatru i widzieli w nim sens. Ja nie wiem czy tacy twórcy chcieliby umieszczać swoją twórczość w spektaklach, które ociekają wulgaryzmami. Nastała tak moda. Ale myślę, że ona szybko przeminie. Dlatego mówię z takim pietyzmem o Szajnie czy Gogolewskim i ogarnia mnie wzruszenie, bo to byli twórcy naprawdę inspirujący i szanujący wizję autora, teatr, aktora. A dzisiaj mam wrażenie, że wszystko sprowadza się do jednej tonacji. Szajna to był człowiek, który przeszedł przez piekło na ziemi, czyli obóz. I przy jego wrażliwości, spojrzeniu na świat to musiało zaowocować takim właśnie dziwnym szajnowskim teatrem.

A.S.: Krytycy chwalili Pani grę, a jak Pani wspomina swoje role w tych spektaklach? Która z ról była Pani bliższa: Nieznajomy, Reporterka, czy Avril?

B.M.: Avril. Ona jako postać była dużo bogatsza, ciekawsza i niejednoznaczna. Pisano o niej w recenzjach, że w moim ujęciu miała w sobie coś z tajemnicy i niepokoju. Sprawiło mi to wielką radość, bo tak ją właśnie postrzegałam. A Nieznajomy i Reporterka to były role, które ja sama musiałam budować, powymyślać. Dzięki Szajnie nauczyłam się, że w teatrze obraz może zastąpić słowo. Słowo też trzeba umieć cenić i wyważać. Tego na pewno nauczyłam się przy Szajnie. Tak jak przy Zamkow nauczyłam się jak operować emocjami na scenie. Jej spektakle były gorące i emocjonalne. Spektakle Szajny były plastyczne i oszczędne, jeśli chodzi o słowo. Było tylko to, co niezbędne, a resztę wyrażał obraz, muzyka, ruch. Jak patrzę na dzisiejszych reżyserów, to ja nie wiem czego ci młodzi ludzie mogą się od nich nauczyć. Moim zdaniem: niewiele. Z przykrością to stwierdzam. I oczywiście nie dotyczy to wszystkich. Nigdy nie wolno uogólniać, ale chodzi o przeważające relacje. Są młodzi bardzo zdolni reżyserzy, którzy tworzą bardzo piękne spektakle. W Śmierci na gruszy grałam Nieznajomego, a także Reporterkę w ramach Nieznajomego. Ja powymyślałam takie bardzo zabawne rzeczy. Jak przychodziło się do Szajny z dobrym pomysłem – kupował natychmiast. Mało tego, miał taką osobowość, że jak ja miałam jakieś pomysły, to On na drugi dzień do tych pomysłów dodawał swoje. Czyli ja go zainspirowałam. A potem z kolei jak On dołożył, to ja jeszcze. I z tego się tworzyło te postaci. Ale Szajna i tak zawsze miał wizję od początku do końca. On dobierał muzykę. On bardzo konkretnie zawsze wszystko wiedział. To właśnie były spektakle autorskie. Najczęściej w 90% Szajna sam je wykonywał lub współtworzył z pracownikami Teatru.

A.S.: Na ile jest Pani w stanie odtworzyć sobie w pamięci kształt plastyczny tych przedstawień?

B.M.: Mimo swoich okrutnych wspomnień, które Go prześladowały – Szajna miał wielkie poczucie humoru. Do spektaklu Śmierć na gruszy Szajna stworzył dziwny pojazd, który miał być samolotem, a przypominał huśtawkę. Stałam de facto na drążku pod samym pułapem teatru. Ja mam klaustrofobię, ale dobrze, że nie mam lęku wysokości, ani otwartej przestrzeni. Ja tam wisiałam i widziałam wszystkich maleńkich na scenie. Przeżyłam chwile niewesołe. Bardzo się wtedy bałam. Opowiem Pani anegdotę: kolega aktor pokazywał komuś zdjęcia i mówi tak: tutaj ten w misce to jestem ja, a ten tutaj to ktoś inny, albo na odwrót [śmiech]. Sam siebie nie poznał. Tak to wszystko było podporządkowane wizji Szajny.

A.S.: Która scenografia najbardziej zapadła Pani w pamięć?

B.M.: Śmierć na gruszy Szajna trochę powtórzył po spektaklu warszawskim. Natomiast Szkarłatny proch to był Jego nowy premierowy w dosłownym tego słowa znaczeniu spektakl od początku do końca. I to było naprawdę fascynujące. Basia Kobrzyńska grała taką dziwną postać. Ja wjeżdżałam z kolegą na koniu – półnaga. Tam były bardzo dziwne rzeczy wiszące. Na początku zsuwałam się z takiego drzewa, które przylegało do loży. Miałam takie długie, złote włosy. Okrywał mnie tylko taki króciutki sweterek czerwony. Ten spektakl Szajny był inny, niż wszystkie, które robił. Oglądając go ktoś mógłby nabrać się i nie wiedzieć, że jest to spektakl Szajny. Mimo, że były tam „obrazy” Szajny. Inne Jego spektakle były bardziej drapieżne, nastawione na sprawy ogólnoludzkie. A ten był zupełnie inny. Coś w nim było takiego poetyckiego i nieuchwytnego. Jak byliśmy z tym spektaklem na Spotkaniach teatralnych w Warszawie, został on przyjęty rewelacyjnie. Kiedyś, żeby widzowie wstali z miejsc, potrzeba było czegoś wyjątkowego. Dzisiaj np. widownia reaguje dosyć łatwo i bardzo często wstaje. Mnie to czasem denerwuje. A kiedyś nie było tej mody. Jeśli widownia wstawała to naprawdę coś znaczyło. I wtedy w Warszawie właśnie mieliśmy długie owacje na stojąco. Kiedy odchodził na dyrekcję teatru do Warszawy Szajna chciał mnie zaangażować i powtórzyć ten występ.

A.S.: Jak Józef Szajna traktował aktora na próbach?

B.M.: Szajna był człowiekiem, wizjonerem i wielką indywidualnością. Jego teatr był oparty na twórczości malarskiej, wizualnej, niesłychanej wyobraźni. Trzeba było odnaleźć się w Jego wizji plastycznej. Niektórzy mówili, że aktor był u Niego przedmiotem, a nie podmiotem. Coś w tym było, ale nie dlatego, że On to czynił świadomie. Jego wizja była zachłanna, do tego stopnia, że aktorowi nie sposób było się czasami przebić z jakimś pomysłem. Ale nawet podporządkowanie się Jego wizji było warte tego, żeby z Nim współpracować. Być może gdybym miała pracować z Szajną wyłącznie w jego teatrze… Dlaczego o tym mówię? Ponieważ dobrze nam się układała współpraca i Szajna zaproponował mi angaż. Ja ten angaż przyjęłam, a później w niewytłumaczalny sposób zerwałam. I zastanawiam się czasem: dlaczego? Przy takim podziwie dla Niego no i Warszawy. Zagrałam przecież w Szkarłatnym prochu i miałam później zagrać Lady Makbet. Mogłam naprawdę zdziałać dużo dobrego w tej Warszawie, a jednak instynkt samozachowawczy zadziałał. Myślę po latach: dlaczego zerwałam tę umowę? Może dlatego, żeby nie być na wyłączność? Może bym potem przeszła do innego teatru, a może nie i weszłabym do teatru Szajny na stałe? Może z nim zwiedziłabym cały świat? To też było przecież kuszące. A może granie w jego wizjach byłoby trudne na dłuższą metę? Jako młoda aktorka chciałam spróbować różnych rzeczy i spełnić siebie. A jednak u Szajny trzeba było realizować jego wizję. Więc może po prostu instynkt mi podpowiedział, że jednak nie. Móc pracować z Szajną raz na ileś lat oczywiście bardzo bym chciała. Przecież liczyła się nie tylko praca na scenie, bo i osobowość Szajny, Jego kultura i wielka wrażliwość. On wiedział czego chce i mówił, ale nigdy nie podnosił głosu. Nie był złośliwy wobec aktora. Praca z Nim była fascynująca. Była wielką przyjemnością. A do tego był wtedy naprawdę fascynującym mężczyzną, pełnym uroku.

A.S.: Jaki był Józef Szajna jako człowiek-artysta?

B.M.: To był prawdziwy twórca. On robił, kroił, przypinał, rąbał. Wszystko wykonywał sam. I bywało tak, że czekaliśmy na Niego z herbatą. Dziesiąta – nie ma Go. Jedenasta – nie ma Go. A On do w pół do dwunastej siedział w Malarni. Wtedy Malarnia nie była jeszcze sceną, a pracownią, w której wykonywało się dekoracje. I On przychodził, siadał. Robiliśmy Mu herbatę. Pytaliśmy Go: „Jadł Pan coś?”. A On mówił: „Nie, chyba nie”. I tak od rana nic nie jadł, obiadu ani nic. To my mu robiliśmy jajecznicę na boczku. I ta jajecznica tak stała, a On gadał z nami nawet do trzeciej rano. Co ciekawe Szajna nie lubił dużo słowa na scenie, ale prywatnie rozmawiał bardzo chętnie. Miał poczucie humoru i lubił mówić. Nie jedzenie, nie spanie się liczyło tylko sztuka. Tak powinno być. Wtedy się coś rodzi. Teraz nie wiem, jakie sztuki powstaną i komu się będzie chciało tworzyć? Po niektórych zostaną tylko tanie efekty, dużo wulgaryzmów i niewybredna napaść na wszelkie wartości, a to prowadzi do nikąd. Ale miejmy nadzieję, że to minie jak chwilowe choroby.

A.S.: Dziękuję Pani bardzo za rozmowę.

Aleksandra Skiba
Dziennik Teatralny Katowice
27 stycznia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia