Szklana trąbka.
„Tartuffe" Moliera w reż. Krzysztofa Pluskoty w Teatrze STU„Arcadia. Seans lamentacyjny bez słów" w reż. Jerzego Zonia w Teatrze KTO
Środa
Gdy krzepki pan szanuje pana sędziwego – aż miło popatrzeć. Miło, z ulgą w nerwach i coś na obraz ojcowskiej dumy czując. W takich razach nigdy nie bywa inaczej, więc w miłym nastroju oglądało się z widowni teatru Scena STU pokaz dobrego wychowania. „No proszę! Artysta – a grzeczny, taktowny, usłużny!", łkały wzruszone rzędy. Aby nie wadzić aktorom, dyskretnie zachwycali się ludzie dziełem wciąż młodego reżysera, co w spokoju zostawił liczącego ponad 360 lat, słynnego w świecie całym staruszka z Paryża! I do tego dziś! Tak, uszanował siwą głowę właśnie dziś, kiedy młodzi żadnemu staruszkowi nie przepuszczają na scenie, a tym ostrzej nie przepuszczają, im sędziwszy staruszek, bądź staruszka. W teatrach los, powiedzmy, Kordiana i Salomei mniej markotny jest niż los Hamleta i Lady Makbeta, lecz gdy Hamlet i Lady Makbet spojrzą na sytuację Edypa, zmuszonego do bycia Józkiem z Warszawy, oraz na Antygonę, co pod reżyserską egidą musi udawać Gienię spod Łomży – markotność losu elżbietańskich postaci znacząco mięknie. A w STU?
Czwartek
W STU Krzysztof Pluskota wystawia „Tartuffe'a" Moliera i Tartuffe – nikogo nie przypomina. Nikogo z nas, Polaków. Żadnego hipokryty z Gdańska lub Białego Dunajca, żadnego cwaniaczka z Sieradza bądź Poznania, ani jednego członka żadnej partii świątobliwej ani nikogo z nosicieli długich do ziemi szat jak noc. Ten Świętoszek nie mruga do widzów porozumiewawczo, nie śle powiekowym Morsem żadnych personalnych aluzji, minami nie sugeruje ścieżyn, którymi iść winny domysły, i nikogo gestami nie zmusza do szeptania: „Ale walnął w grzybka z grodu pierników! Ale dzielny reżyser! Kto by pomyślał, że Molier aż tak aktualny jest!" Nie, Pluskota nie zmusza Tartuffe'a do udawania nikogo aktualnego, nie przykrawa go do polskich miar mentalnych, nie zmienia w instrumencik doraźnie kłujący. Taktownie pozwala Tartuffe'owi – nie być żadnym z nas. Kim więc jest staruszek? Znów sobą. Tartuffem z prapremiery „Tartuffe'a" w Wersalu, mniej więcej 360 lat temu, i z każdego późniejszego seansu gdziekolwiek na świecie, lecz seansu takiego, w którym jemu i reszcie widm reżyser dał przez dwie, trzy godziny żyć tylko po swojemu, wedle reguł spisanych w roku 1661. Pluskota nie zmienia Moliera w tropiącego skryte grzeszki dziennikarza z roku 2022, w niby piśmiennego posokowca polskiego z grupy „Węsz Celnie!". I pozwala Tartuffe'owi spokojnie istnieć głównie we frazach Moliera. Tyle – przywołanie starych słów, słownych obrazów, lecz domieszki doraźności – tyle starczyło, by każdy z widzów usłyszał na scenie własne przykre tony i zawstydzające rytmy, mlask jedynie swoich kombinacji pokątnych, prywatną marność na dnie mózgu jakże uczciwego.
Czwartek
Rzecz jasna, mówiąc o powrocie do Wersalu sprzed lat 360, nie mówię o zjawieniu się na scenie STU tamtych fatałaszków, tamtych dekoracji, tamtych świateł, muzyki i aktorstwa, słowem – tamtego patosu pudrów i peruk. I nawet nie o tym, że Pluskota, aby nie urazić zabytku, kazał aktorom recytować arcydzieło Moliera od deski do deski, bo przecież nie kazał. Skreślił wiele, nawet jeszcze więcej. Lecz istota tkwi w tym, iż słów, które zostawił – nie zaprzągł do nachalnej, ostatnio stadnie modnej w teatrach, topornej roboty publicystycznej, zmieniającej sędziwych przybyszów z wielu przeszłości literackich w zapiekle aktualnego Heńka, tudzież w Gienię bez pardonu doraźną. Owszem, jest na scenie zupełnie dzisiejszy sweterek Orgona, całkiem dobra na urodziny w przyszły wtorek suknia Elmiry, bodaj dwie pary okularów, co spokojnie sprostają estetyce jutrzejszej konferencji, i jeszcze współczesny mobilny barek z kolorową gorzałką, zaś smoliste ubranie Tartuffe'a, buszującego w salonie podobnym do jadalnego pokoju w domu jednej z mych ciotek, wzbudziłoby w XVII-wiecznym Paryżu kolosalną sensację, a może i panikę. Owszem. Lecz wszystkie te i reszta elementów scenicznego widoku – w swej aktualności, nowoczesności, doraźności są na tyle wątłe, iż nie wadzą słowom, nie dławią ich, wielu odcieni metafor nie sprowadzają do dwóch kolorów dyżurnych: białego i czarnego. Ten w STU imaginacyjny powrót do zamierzchłego Paryża trochę przypomina podróż, a raczej ciągłe podróże Michaiła Bułhakowa, dla którego Molier był najistotniejszym punktem przeszłości, nieodzownym do poznania konstrukcji mroków Moskwy tych lat, kiedy twórcy „Mistrza i Małgorzaty" przyszło w mieście tym zdychać przez pół życia. Lecz zostawmy na boku podróże wszystkie, zostawmy teatr Bułhakowa, gdzie gościem głównym jest autor „Tartuffe'a". Niech starczy fantastyczna biografia – podróż zatytułowana „Życie pana de Molière".
Sobota
Aby przez los Moliera pojąć mrok Moskwy i upór swego oddechu w mroku, na kartkach biografii Moliera Bułhakow nie sprowadza jego cienia na Plac Czerwony lat 20-tych i 30-tych ubiegłego wieku. Nie proponuje mu w grudniu wzuwania walonek, bo zimy u nas, panie, mroźne. Nie uczy go obsługi samowara ani nieuchronności konfitur do czaju. Nie każe mu też gorzały chlać szklankami, jak czynią miejscowi patrioci, melancholijnie mlaskając po przełknięciu. U Bułhakowa – Moliera nie pali rura o brzasku. U Bułhakowa to nie cień twórcy „Tartuffe'a" przyjeżdża na Plac Czerwony, lecz stworzony przez Bułhakowa narrator jedzie z mroków Moskwy – do Paryża połowy wieku XVII. W przestrzeni i czasie – wraca do źródła Moliera, by u źródła złowić najgłębszy ton życia Moliera. Bo tylko tak, dyskretnie i taktownie wracając, można usłyszeć prawdziwe brzmienie mroków władzy aktualnej i sedno uporu swego oddychania w ciemności. A później spróbował Bułhakow zdobycze imaginacyjnej podróży do zamierzchłego Paryża przemienić w opus magnum, w „Mistrza i Małgorzatę", w portret mroków – powieść, którą w latach 70-tych ubiegłego wieku Krzysztof Jasiński przemieni w seans „Pacjenci", widowisko Buffo, grane na piasku areny cyrkowego namiotu przy ul. Rydla w Krakowie. Postać Nikanora Iwanowicza Bosego, prezesa spółdzielni mieszkaniowej, przez diabełki wepchniętego do domu obłąkanych, aby wyśnił tam sobie cudny sen o sztuce teatru pozwalającej patrzącym poczuć mrówki prawdy na karkach – postać tę biedną zagrał Jerzy Zoń. I było to jego pożegnanie z Teatrem STU.
Poniedziałek
Sporo Zoń zagrał w STU, od Jasińskiego, swego pierwszego profesora teatru, nauczył się wiele lub jeszcze więcej, lecz jednak impuls, co dopadł go w Rzymie letnim wieczorem roku 1977, był nie do zdławienia. Oto cyrkowa arena, teatr STU gra gościnnie „Pacjentów", baśń toczy się bezbłędnie, niebawem finał... I oto Bosy nagle wyłamuje się ze słów Bułhakowa, z reżyserii Jasińskiego, i do pana siedzącego na widowni, blisko piasku, krzyczy: Foglio una donna! – Ja chcę kobiety! Widzem tym był – Federico Fellini. Do niego, drugiego swego mistrza, od zawsze opętanego sztuką wędrowną zwaną cyrkiem, grający obłąkańca Zoń krzyknął z cyrkowej areny rozpaczliwą tęsknotę, którą w filmowym arcydziele mistrza, „Amarcordzie", wuj Teo, obłąkany całkiem jak Bosy, wykrzykuje światu, siedząc w konarach drzewa i nie zważając na groteskowo karłowatą zakonnicę-bonsai, spod pnia apelującą o opamiętanie. Lecz opamiętanie nie przyszło. Zoń pożegnał się ze STU. Z Adolfem Weltschkiem, Bogdanem Rudnickim i Bronisławem Majem założył trupę własną i jesienią roku 1978, w kamienicy przy ul. Brackiej 4 w Krakowie, dał debiutancką premierę KTO – „Ogród rozkoszy". Tamtego wieczoru w Rzymie tylko on wiedział, że krzycząc do Felliniego: Foglio una donna!, w istocie krzyczy tęsknotę inną: Ja chcę teatru!
Wtorek
Teraz, po 45 latach istnienia wędrującego Teatru KTO, w jubileuszowy wieczór pokazał Zoń nowy seans – godzinną „Arcadię". Pokazał ją na scenie świeżej siedziby KTO, przy ul. Zamoyskiego 50, gdzie przez wieki całe trwał kino-teatr „Wrzos" i gdzie – lubię malować tę fatamorganę – Zoń być może pierwszy raz w życiu oglądał „La stradę" Felliniego, rzecz o wędrowaniu dwojga kuglarzy wzruszająco tandetnych sztuczek, monstrualnego Zampano i tyciej Gelsominy, o ich wędrowaniu trasą prowincjonalnych marności. Nie dokładnie tak, a nawet zupełnie inaczej, lecz czy w istocie nie tak samo podróżował KTO? Droga-plac-seans-droga-plac-seans-droga-plac-seans-droga... Jak ansamble cyrkowe w starych, dobrych czasach, kiedy Fellini był mały. Droga-plac-seans-droga-plac-seans-droga... W godzinnej kropli „Arcadii" streszcza się ten sam rytm. On jest zarazem sednem teatru Zonia.
Czwartek
Oto grupa ludzi, co ich nigdy wcześniej nie widziałeś, anonimów w odzieży bez tromtadrackich właściwości, odzieży spoza czasu, albo, niczym strofy Moliera i kilku innych, na każdy czas. Ta grupa ludzi idących nie wiadomo skąd ani dokąd – zatrzymała się przed tobą. Gdziekolwiek, choćby na Rynku Głównym, pod Sukiennicami. Przystajesz, bo nie zaszkodzi ciekawość. Oni zaś odpoczną i pójdą dalej, a proszą o mało: o ciebie. Starczy im szczypta uwagi, drobina cierpliwej ciszy, niewielkie ciepło. Odpłacą ci za ciebie paciorkami pantomimicznych obrazów – migawkami życia, nizanymi na nitkę godziny. Jak kto woli – migawkami ich pamięci, migawkami wspomnień z ich życia dawno przeszłego. Śmierć i smutek ostatniej posługi, frenezja narodzin pierworodnego, dzieciństwo zdyszane, durnowata młodość, potem wojsko, pierwsza miłość, szczęście zaślubin, a później coraz chłodniejsze, coraz bardziej statyczne czekanie na starość, w końcu zaś już tylko samo czekanie, czekanie, czekanie... I jak to bywa z teatrem jedynie gestów, ruchów, niemych twarzy – a właśnie tego gatunku trupą KTO jest prawie od początku – ruchome obrazy to tylko sugestia, coś niby szkic zrobiony z kilku kresek, któremu patrzący w milczeniu dosnuwa prywatną opowieść. To nieuchronne. Niczym widzowie „Tartuffe'a" Pluskoty frazom Tartuffe'a, Orgona, Elmiry, Pani Pernelle i reszty figur sędziwych jak Tartuffe – każdy patrzący na „Arcadię" dodaje obrazom niemych wędrowców swoją nagle wezwaną do odpowiedzi pamięć. Swoje barwy i faktury, własną temperaturę oraz blask, i mrowie pomniejszych intymnych cząstek minionego czasu, z których składa się wspomnienie patrzącego, lecz o istnieniu których twórcy pantomimicznych obrazów – niby skąd mieliby wiedzieć? A kiedy minie godzina – znów będzie jak zawsze. Znów droga, i kolejny plac, i enty raz seans, po nim zaś – droga...
Sobota
Finał jubileuszu Teatru KTO, „Arcadia" zniknęła, na scenę wnoszą gigantyczny kosz bardzo jasnych kwiatów – to od Krzysztofa Jasińskiego i Teatru STU – prezydent Jacek Majchrowski zaś wręcza Jerzemu Zoniowi prezent fantastycznie finezyjny: lśniącą trąbkę z kolorowego szkła. I wtedy przytrafia się głowie mojej rzecz niemożliwa! Jasiński opuszcza widownię, podchodzi do Zonia, sięga po szklaną trąbkę i przyciska ja do swych warg. W doskonałej ciszy słychać dźwięki Nino Roty z „La strady". Tak. Wiele lat po wieczorze w rzymskim cyrku reżyser „Pacjentów", iluzji na kanwie baśni Bułhakowa zasłuchanego w Moliera – dla swego niegdysiejszego Nikanora Iwanowicza Bosego, który w Rzymie był też obłąkanym wujem Teo rozmarzonym w konarach drzewa, gra oto na kolorowym szkle te same frazy wieczne, które tycia Gelsomina monstrualnemu Zampano delikatnie wsnuwała w ucho wprost ze swojej biednej trąbki, pod murami prowincjonalnego klasztoru o zmierzchu.
Niedziela
Oczywiście – nie stało się tak w finale jubileuszu. Krzysztof Jasiński po prostu nie umie grać na trąbce. Szkoda. Ale czy to naprawdę konieczne? Nie jest trudno zobaczyć i usłyszeć, jak cudnie Jasiński trąbi delikatność tyciej Gelsominy. Wystarczy tylko uważnie patrzeć na nieme, kolorowe szkło.