Szkocja jako elżbietańskie Panopticom

"Tragedia Makbeta" - reż. Redbad Klijnstra - Teatr Słowackiego w Krakowie

Redbad Klijnstra wraz z amerykańskim dramaturgiem Robertem Blacknerem starali się dotrzeć do "źródłowego sensu" Makbeta Szekspira. Czy się go doszukali? Wątpliwe. Jedno jest pewne: z ich zmagań powstała zdominowana obiektywem kamery inscenizacja o ambicji i władzy

Drobiazgowa lektura dramatu Szekspira przełożyła się na czas trwania przedstawienia. Ponad trzyipółgodzinna realizacja w Teatrze im. Słowackiego jest gęstym opisem The Tragedy of Macbeth (Tragedia Makbeta). Reżyser zdecydował się pozostawić oryginalny tytuł. Niech to jednak nie zmyli widza oczekującego na tradycyjny, osadzony w historycznych czasach spektakl. Klijnstra proponuje coś zgoła odmiennego: zmediatyzowane odczytanie tekstu w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka. Nie zabrakło przy tym filmowych gadżetów: wielkiego ekranu w głębi sceny, mikrofonów, kamer i (kilo)metrów kabli, o które potykali się aktorzy.

Historia Makbeta została szczegółowo udokumentowana na taśmie. Wszędobylskie oko kamery i widza podąża za bohaterami po całej przestrzeni Teatru Słowackiego: za kulisy, do foyer, przed budynek. Już pierwsza scena uruchamia mechanizm nadzoru. Na ekranie, ustawionym na tylnej ścianie sceny, pojawia się na żywo obraz publiczności zasiadającej na swoich miejscach. Zduplikowana widownia ogranicza obręb gry scenicznej. To także prosty zabieg teatru w teatrze, o czym świadczy dość moralizatorski wstęp Vel X-a (Feliks Szajnert). Cytując fragmenty rozmów z Markiem Edelmanem i Burzy, poucza Dunkana (Tomasz Międzik), czym jest odpowiedzialność i przykazania dla władcy pozostającego pod oceniającym spojrzeniem poddanych. Olbrzymia scena, powiększona o prawie jedną trzecią parteru, wzmaga poczucie bycia obserwowanym. Tego wrażenia nie zacierają sceny rozgrywające się bezpośrednio przed pierwszym rzędem. Nie udało się zbudować poczucia bliskości, aktorzy oddzieleni są od widzów nie tylko obrazem transmitowanym z kamery, także nieporadnością własnej gry.

Scenografia (Joanna Kaczmarek) jest oszczędna w środkach. Utrzymana w ciemnych, brązowych odcieniach przypomina salę obrad (skojarzenia są przeróżne: od nazistowskich po miejsca zebrań socrealistycznych). Na środku stoi okrągły stół, przy którym każdy zasiadający powinien być równy. Powinien, ale mikrofon znajduje się tylko jeden. Kto go dzierży, ten posiada głos: dobroduszny Dunkan, podstępny Makbet czy podejrzliwy Malcolm (Grzegorz Mielczarek). Jest to jednak iluzja, faktyczną władzę sprawuje się za pomocą telewizyjnych przekaźników (postać Scytona, Jerzy Swiatloń, z tajemniczą, czarną walizeczką i słuchawką przy uchu) i przemocy fizycznej (morderca-zawodowiec, Sławomir Rokita). Toczące się przy stole polityczne debaty są pustymi frazesami, podobnie fałszywa jest uczta, którą wydaje na swoim dworze królobójca. Szkocja staje się ojczyzną pochlebców i obłudników noszących kostiumy wzorowane na ludowych strojach krakowskich. Joanna Kaczmarek decyduje się na regionalne akcenty (opada nawet w którymś momencie kurtyna Siemiradzkiego), chociaż miało być współcześnie i uniwersalnie. W głębi sceny wysuwa się podium – mównica losu, z której Hekate i trzy czarownice przepowiadają, a raczej wyśpiewują, Makbetowi (Radosław Krzyżowski) i Banko przyszłość. Wróżbitki, diabelskie Siostrzyczki w białych uniformach, zarażają wodza hrabstwa Kadwor myślą o królewskiej koronie. Ten dąży po trupach do celu, nie pozostawiając po sobie dowodów winy. Dlatego Makbet często jest obecny niebezpośrednio. Krzyżowski gra na podwyższeniach, w głębi sceny, za kulisami. Kamera jest środkiem komunikacji z pozostałymi aktorami (scena z mordercami Banko) i z widzami. Wyjątek stanowią sceny z Lady Makbet (Dominika Bednarczyk) odbywające się między rzędami, na widowni. Są to najciekawsze fragmenty spektaklu, pełne emocji, dopracowane przez reżysera i aktorów. Lady Makbet pierwszy raz pojawia się na ekranie, na tle panoramy teatru. Skamieniała, bez emocji na twarzy patrzy prosto na widza. Wydaje się doskonała, chociaż nieosiągalna. Bednarczyk konsekwentnie buduje postać: od pewnej siebie, niewahającej się przed zabójstwem kobiety sukcesu do załamanej, rozstrojonej lunatyczki. Opanowana za dnia, budzi demony nocą. Nieświadoma podpatrującej widowni burzy swój drobiazgowo skonstruowany wizerunek: zagubiona, w świetle świecy szepcze o otaczających ją potworach. Umiera samotnie, poza zasięgiem kamery. Z Lady Makbet skontrastowana jest postać Lady Macduff (Joanna Mastalerz). Jej przejmujący dialog z synem (reżyser nie zrezygnował z postaci dzieci), zabarwiony dowcipną ironią i goryczą, zapada w pamięć. Mastalerz gra na instrumentach muzycznych, śpiewa i wciela się w swoją rolę, a wszystko z pasją i przy wtórze dudniących bębnów. Śmierć Lady Macduff zostaje upubliczniona, wyniesiona poza obręb domostwa, emitowana w wiadomościach międzynarodowych. 

W Tragedii Makbeta Klijnstra kontrowersyjnie zarysował postaci Macduffa (Tomasz Wysocki) i Malcolma. Prawowity następca trony to kolejny sceniczny trans. Obcisła marynareczka z lamówkami, skórzane rękawiczki i delikatna rączka, a w środku, nerwicowiec z manią prześladowczą, który nigdy jeszcze nie miał kobiety. Następny karykaturalny pretendent do tronu. Grzegorz Milczarek ma swoje popisowe pięć minut, podczas których miota się po scenie, rzuca na stół, łapczywie pożera owoce (opluwając niestety pierwsze rzędy). Niewiele to wnosi do psychologii postaci Malcolma, ale zagrane jest przez Milczarka przejmująco. Podobnie przerysowany zostaje Macduff, eksternista porzucający „dla dobra ojczyzny” żonę i dzieci. Przyszły zabójca Makbeta dużo gada, pije i żartuje. Wysocki bez przekonania wciela się w postać mściciela. Nie potrafi zdecydować się, czy zabić Makbeta na miejscu bitwy, w końcu czyni to w napadzie furii. To mają być wybawiciele i królowie Szkocji, a wszystko pod okiem Wielkiego Brata, czuwającego, by nie zabrakło przez cztery godziny odrobiny śmiechu i chwytliwych szlagierów (piosenka Marleny Dietrich „Sag mir, wo die Blumen sind” w wykonaniu Ewy Worytkiewicz). Reżyser wplata nawet pseudo-benefis Odźwiernego Mariana Dziędziela. Parę żartów z serii „Na dobre i na złe”, krótka historia teatru i dawny przebój – i wyprowadzają aktora ze sceny. Wstawki te są niespecjalnie śmieszne i w samej budowie formy scenicznej przypominają, na czyich spektaklach wzoruje się Klijnstra.

Najnowsza krakowska interpretacja Makbeta nie okazała się na tyle nowatorska, jak oczekiwano. Tekst został odczytany w dość konwencjonalny sposób i przełożony na współczesne realia. To kolejny dramat o żądzy władzy, interesowności obecnych rządów, braku odpowiedzialności. Makbet terroryzuje kraj za pomocą nowoczesnych mediów. Jego historia, nagrana jak w kiepskim amatorskim filmie, nikogo już nie szokuje ani nie budzi litości. Szybko schodzi z afisza. Cóż pozostaje na końcu? Macduff, ostatni przepotworzony szkocki Mohikanin, niezdecydowany w samodzielnym działaniu, zagubiony między obrazem starego poczciwego Dunkana a zaszczutego, nieporadnego Malcolma. Macduff jest poza zasięgiem kamery, inwigilacja nie jest w jego przypadku potrzebna. Redbadowi Klijnstrze pozostaje przełączyć na off.

Katarzyna Lemańska
Dziennik Teatralny Kraków
12 kwietnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia