Szlachetna singielka

"Traviata" - reż. Krzysztof Nazar - Opera Krakowska w Krakowie

Nazwiska realizatorów pozwalały ze spokojem a i z ciekawością oczekiwać nowej inscenizacji na scenie Opery Krakowskiej najpopularniejszego chyba dzieła Verdiego. Rzeczywistość okazała się bardziej złożona

Bohaterka "Traviaty" to w zamyśle librecisty i kompozytora kobieta upadła, kurtyzana, która choć poza nawiasem społeczeństwa, zdolna jest do wzniosłych uczuć i największych poświęceń. Jest nie tylko wielką romantyczną heroiną, ale i - poprzez swą przedwczesną śmierć - oskarżycielką powszechnie panującej obłudy XIX-wiecznego establishmentu. Dziś złe prowadzenie się czy posiadanie "sponsora" jest tak powszechne, że nikogo nie wyklucza z tzw. towarzystwa (jeśli takowe w ogóle istnieje). Nie chcąc więc opowiadać bajki, pragnąc stworzyć żywy i prawdziwy teatr Krzysztof Nazar w bohaterce opery ujrzał współczesną singielkę dla której najważniejsza w życiu jest doraźna przyjemność. Podobnymi zasadami kieruje się jej otoczenie. Violetta musi jednak w pewnym momencie zmierzyć się z dwoma przeciwstawnymi doznaniami: dowiaduje się o śmiertelnej chorobie i spotyka po raz pierwszy prawdziwą miłość. Decyduje się na przewartościowanie swoich priorytetów. W II akcie zrywa z Alfredem nie tyle na żądanie jego ojca, co ze względu na swoją bliską śmierć, chcąc ułatwić ukochanemu ułożenie sobie życia po jej odejściu.

To swoiste uwspółcześnienie nie kłóci się z pierwotną ideą dzieła, kładzie natomiast większy nacisk na psychiczne i uczuciowe relacje pomiędzy jego bohaterami, których odtwórcy muszą przekonać słuchaczy do swoich racji. Muszą też -jak to w zwyczaju u Krzysztofa Nazara - wykonać mnóstwo scenicznych działań, bo reżyser jest wrogiem statyczności. Oglądając 18 czerwca spektakl odnosiłam wrażenie, że tych działań jest chwilami za dużo, że troska o ich realizację przeszkadza protagonistom w konsekwentnym tworzeniu postaci, choć zarówno Edyta Piasecka-Durlak w tytułowej partii, jak Adam Zdunikowski jako Alfred czynili wszystko, by należycie sprostać zadaniu. Przede wszystkim dobrze śpiewali, szczególnie Adam Zdunikowski tę krakowską kreację Alfreda może poczytać sobie za sukces. Szczerze mówiąc nie przypuszczałam, że potrafi być w tak świetnej dyspozycji głosowej.

Edyta Piasecka-Durlak obdarzona pięknym sopranem i bardzo przekonywająca w dwóch aktach, w finale była już nieco zmęczona co odbiło się na precyzji intonacji. Zamysł reżyserski w ogóle skłaniał artystkę do sięgania po rodzaj ekspresji bliższy weryzmowi, przez co szwankowało nieco właściwe Verdiemu belcanto. Pięknie, właśnie "po verdiowsku" śpiewał starego Germonta Zenon Kowalski. Również wszyscy inni wykonawcy, także chór (przygotowanie Zygmunt Magiera), balet i orkiestra pod dyrekcją Tomasza Tokarczyka, stanęli na wysokości zadania, choć do dyrygenta mam nieco pretensji o zbyt szybkie tempa w dramatycznych momentach akcji, nie pozwalające należycie wybrzmieć muzyce.

Nie brakło jednak w tej inscenizacji elementów dyskusyjnych, budzących mieszane uczucia. Nie podobała mi się ascetyczna scenografia ograniczająca się do czarnych ruchomych płaszczyzn z pleksi, podkreślająca niewielkie rozmiary krakowskiej sceny.

Jeśli w I akcie królująca na scenie kanapa rzeczywiście służyła bohaterom opery, to szpitalne łóżko w finale, z którego bez przerwy spadała pościel podnoszona troskliwie przez Aninę (Karin Wiktor-Kałucka) było jedynie oparciem dla niej i obu panów Germont, gdy Violetta umierała na gołej ziemi.

Pewną niekonsekwencją wykazała się też twórczyni kostiumów Zofia de Ines oscylująca pomiędzy współczesnością i stylizacją. Dobrze oglądało się I akt, w którym współczesne stroje współgrały z zamierzeniem reżysera.

W II akcie nie umiałam znaleźć uzasadnienia dla paradowania Violetty przed ojcem Alfreda w bieliźnie. Nieco wątpliwy też był historyzm strojów na balu u Flory (w tej partii Bożena Zawiślak-Dolny) choć można go było usprawiedliwić właśnie balową przebieranką. Natomiast dlaczego w finale garnąca się do życia Violetta na wieść o przybyciu Alfreda chce ubrać balową suknię, jeśli współczesność sytuacji jest podkreślana choćby brzydkim plastkiowym kubkiem do wody? Takiej pospolitej brzydoty można by znaleźć w tej scenografii więcej. Być może było to jakieś odwołanie do pospolitości i brzydoty naszego dnia codziennego, ale to przyszło mi do głowy znacznie później. W teatrze po prostu mi się nie podobało.

Anna Woźniakowska
Ruch Muzyczny
27 lipca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia