Sztuka w sercu stolicy – kto o nią dba?

Rozmowa z Radosławem Korzyckim

Dzielnica Śródmieście nieustannie przeplata nuty koncertów z kadrami seansów filmowych, z kolorami wernisaży oraz bohaterami spektakli teatralnych, między innymi właśnie dzięki Radosławowi Korzyckiemu. Obserwując pracę i pomysły Pana Naczelnika czuje się, że szeroko rozumiana sztuka musiała od zawsze być nieodłącznym i bardzo istotnym elementem jego życia. Czy tak było? Czy tak jest? Czy któryś obszar sztuki jest Radosławowi szczególnie bliski? Zapytajmy...

Z Naczelnikiem Wydziału Kultury i Promocji Dzielnicy Śródmieście w Warszawie Radosławem Korzyckim rozmawia Izabela Artecka z Dziennika Teatralnego.

Izabela Artecka: Czym dla Pana jest sztuka?
Radosław Korzycki - Pyta mnie Pani o sztukę — pojęcie tak obszerne, że trudno uchwycić je jednym gestem. Sam termin wskazuje na sztuczność: na świadome odtwarzanie i naśladowanie życia. Sztuka to różne strategie imitacji rzeczywistości, przekształcania codzienności w wyrafinowane formy, które jednocześnie ukazują nam coś fundamentalnie prawdziwego o świecie i o nas samych.

I.A.: Czy sztuka była i jest nieodłącznym elementem Pana życia?

R.K.: Tak, sztuka towarzyszy mi od zawsze – to część mojego kapitału kulturowego wyniesionego z domu. W mojej rodzinie sztuka była obecna od najmłodszych lat: rodzice zachęcali mnie do obcowania z malarstwem, literaturą, kinem czy teatrem. Ten ciągły kontakt z różnymi formami artystycznymi sprawił, że naturalnie angażowałem się w nie na każdym etapie życia. Choć z biegiem czasu stało się to moją własną decyzją, korzenie tej pasji sięgają domowego ogniska, które od zawsze było miejscem inspiracji i twórczych zachęt.

I.A.: Które obszary sztuki uznaje Pan za szczególnie istotne dla siebie?

R.K.: Obszary sztuki, które mnie poruszają, pojawiają się niczym migotliwe błyski – teraz, po ponad trzydziestu latach fascynacji, wracam do architektury gotyckiej, odkrywając jej uroki tu i ówdzie. W szkolnych podstawówkowych czasach najbardziej pochłaniały mnie zajęcia z plastyki wzbogacone o elementy historii sztuki. Jednak najsilniej rezonują we mnie literatura i teatr – to one, obok tej świeżej miłości do gotyku, pozostają zawsze najbliższymi obszarami mojego artystycznego zaangażowania

I.A.: Jaką rolę w Pana życiu odgrywa teatr?

R.K.: Przede wszystkim cenię teatr polityczny – a moim zdaniem wszystko, co dzieje się wokół nas, nosi piętno polityki. Nadprodukcja plastiku, prawo kobiet do decydowania o własnym ciele, czy też rekordowo wysokie stopy procentowe kredytów w Polsce – to tematy o fundamentalnym znaczeniu społecznym, które teatr potrafi spektakularnie obnażyć i przedstawić. Widziany w ten sposób, teatr staje się przestrzenią subwersywnej opowieści: wywraca dotychczasowe porządki, prowokuje krytyczne spojrzenie na rzeczywistość i jednocześnie wskazuje drogę ku jej przeobrażeniu na lepsze.
Ponadto, dla mnie każda scena to przede wszystkim świątynia języka. To słowo – wyartykułowane, uwznioślone i często podane z ironicznym dystansem – jest w teatrze najpotężniejszym narzędziem, za pomocą którego można zaangażować, poruszyć i zmienić publiczność. Teatr polityczny i językowe misterium to dla mnie serce tego, co najlepsze w sztuce scenicznej.

I.A.: Który spektakl teatralny był dla Pana szczególnie ważny i dlaczego?

R.K.: Przez ponad trzy dekady regularnie bywam w teatrze, ale kilka przedstawień utkwiło mi szczególnie w pamięci jako przełomowe zarówno dla mnie, jak i dla twórców.
Po pierwsze, absolutnie wyjątkowym doświadczeniem było „(A)pollonia" Krzysztofa Warlikowskiego z 2009 roku. Na scenie reżyser odwołał się do mitu Admeta i Alkestis – żony gotowej oddać życie za męża – by zbadać gotowość Polaków do poświęcenia, gdy ratowali Żydów w czasie II wojny światowej. Spektakl wybuchł wówczas w samym środku debaty o skali pomocy, jaką nasi przodkowie okazali prześladowanym, i w mistrzowski sposób zestawił mitologiczną opowieść z bolesnymi dylematami tamtych lat.
Drugą mocną pozycją był dla mnie wczesny spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego „Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej" z Wałbrzycha. To gorzka, pełna ironii opowieść o kryzysie polskiej transformacji – o tym, jak neoliberalne przemiany zawłaszczyły kraj, a wielu artystów z entuzjazmem włączyło się w spektakl ekonomicznej wolności. Ten spektakl wstrząsnął moim wyobrażeniem o naszych przemianach i pokazał, dlaczego dziś wciąż odczuwamy skutki tamtego „raju".
Nie mogę też nie wspomnieć o nowojorskich inscenizacjach musicalu „Kabaret" – zarówno tej sprzed ćwierćwiecza, jak i ostatniej, z zeszłego roku. Berlin lat trzydziestych, pełen swobody i zblazowanej dekadencji, jawi się tam jako przestroga: faszyzm i jego najbardziej haniebne konsekwencje – od dyskryminacji po ludobójstwo – wcale nie zniknęły z mapy zagrożeń.
Za każdym razem wychodzę z teatru z mocnym przekonaniem, że warto przypominać tę lekcję historii.

I.A.: Jakby miał Pan możliwość zagrania bohatera sztuki teatralnej, jaką postać chciałby Pan zagrać?

R.K.: Bardzo ciekawe pytanie. Gdybym miał wskazać jedną postać, z przyjemnością sięgnąłbym po któregoś z bohaterów Czechowa. Wyobrażam sobie siebie na przykład w roli Lubow Raniewskiej z „Wiśniowego sadu" – kobiety rozdartej między tęsknotą za przeszłością a lękiem przed zmianą. Równie silnie pociąga mnie postać Łopachina, człowieka praktycznego i odważnego, który dopiero uczy się właściwie odczytywać ducha miejsca. A może wcieliłbym się w doktora Astrowa z „Wujaszka Wani"? Jego wewnętrzna refleksja, nieoczywisty optymizm i empatia wydają mi się imponującym wyzwaniem aktorskim.
Anton Czechow był twórcą teatru zdystansowanego od wielkich gestów, teatru, w którym bohaterowie mówią do siebie, nie zwracając się pośrednio do widza. Eksperymentował z psychologią postaci, co zainspirowało późniejszą szkołę „method acting". Jego kreacje zawieszone w melancholii, pełne introspekcji, wciąż mówią o ludzkiej kondycji w sposób uniwersalny.
Wiem, że dziś, z racji okoliczności wojny rosyjsko-ukraińskiej, moda na Czechowa może wydawać się nieco zachwiana – w końcu jego dzieła powstały dekady przed konfliktem, a jednak trudno uznać ich autora za „modnego" aktora. Mam jednak nadzieję, że wrócą czasy, gdy jego dramaty będą wystawiane regularnie i bez kontrowersji, bo to właśnie w inscenizacjach Czechowa można opowiedzieć wszystko: o miłości, przemijaniu, sile i słabości człowieka.

I.A.: Skupiając się na Pana pracy, które wydarzenie kulturalne organizowane przez Pana uznaje Pan za wyjątkowe i dlaczego?

R.K.: Przyszedłem do Wydziału Kultury prawie cztery lata temu z jasno postawionym celem: zmienić sposób jego funkcjonowania, tak aby przestał być jedynie urzędniczą instytucją, a stał się żywym organizmem tworzącym kulturę dla wszystkich. Od początku razem z moim wspaniałym zespołem stawialiśmy na bezpłatny dostęp do wydarzeń, zależało mi szczególnie na tym, by docierać do osób, dla których bariera cenowa jest realna – przede wszystkim ludzi starszych, często na emeryturze, oraz rodzin o ograniczonych zasobach.
Jeśli miałbym wskazać, które z organizowanych przez nas przedsięwzięć uważam za wyjątkowe, to szczególnie mocno zapadły mi w pamięć dwie kategorie. Po pierwsze – produkcje teatralne. To praca, która zostawia we mnie najgłębszy ślad, bo jestem zaangażowany w każdy jej etap i widzę, jak z idei rodzi się spektakl oddziałujący na publiczność. Cenię naszą ścisłą współpracę z niezależnymi fundacjami i śródmiejskimi scenami, dzięki której tworzymy wydarzenia naprawdę wpisane w lokalny kontekst.
Po drugie lubię organizować koncerty – zwłaszcza te w zabytkowych wnętrzach, jak pieśni św. Hildegardy z Bingen czy sonaty Brahmsa w kościele. Choć te wydarzenia to zazwyczaj po prostu zakup usługi od wybitnych wykonawców.
Wszystkie te wydarzenia, choć z różnych obszarów sztuki, łączy jedno: służą budowaniu mostów między twórcami a odbiorcami i umacniają przekonanie, że kultura jest dobrem wspólnym, dostępnym dla każdego.

I.A.: Mogłabym poprosić o kilka przykładów tych właśnie wydarzeń organizowanych przez Wydział Kultury i Promocji?

R.K.: Oczywiście. Gdy wojna na Ukrainie wymusiła na nas przyjęcie tysięcy uchodźców, spotkałem ukraińską reżyserkę i dramaturżkę Saszę Denisową. Wspólnie stworzyliśmy spektakl „Sześć żeber gniewu" – postdramatyczną opowieść utkanej z verbatimów, czyli dosłownych wypowiedzi uchodźczyń nagranych przez Saszę w ośrodkach, którą potem przenieśliśmy na scenę.
Innym przedstawieniem, które wspólnie z dumą prezentuję, jest „Emma" w reżyserii białoruskiego twórcy Mikity Iłyńczyka. To mroczna, brechtowska parafraza „Matki Courage", opowiadająca o wysoko postawionej imigrantce z Białorusi trudniącej się przemytem ludzi, skazanych potem na ciężką, nielegalną pracę bez opieki socjalnej – często w niebezpiecznych warunkach budowlanych. W tej opowieści Anita Sokołowska zbudowała niezwykle poruszający portret tytułowej bohaterki, a młoda Elżbieta Zajko dodała spektaklowi świeżości swoją wyrazistą kreacją.
Konsekwencją naszej współpracy z Anitą Sokołowską będzie także spektakl oparty na kobiecych bohaterkach Tennessee Williamsa, nad którą właśnie rozpoczynamy pracę koncepcyjną. Premiera w grudniu.
Jeszcze chciałbym zwrócić uwagę na spektakl reprezentujący teatr bardziej tradycyjny – taki, w którym kluczowa jest przede wszystkim opowieść i interakcje między bohaterami. Współczesny teatr postdramatyczny coraz częściej opiera się na długich monologach, podczas gdy sceny z udziałem kilku aktorów potrafią zniknąć w cieniu tej formy. Przeciwieństwem tego trendu jest „Bezmatek" – dwupostaciowy dramat wyrosły z tekstu Miry Marcinów, zaadaptowany i wyreżyserowany przez zaledwie 26-letniego Patryka Warchoła. Spektakl przeszedł surowe sito selekcji i wkrótce wyruszy w trasę dzięki programowi Teatr Polska.
Program Teatr Polska ma za zadanie umożliwić mieszkańcom miejscowości pozbawionych stałych scen dostęp do najwybitniejszych polskich spektakli. Z kilkuset zgłoszeń wybiera się kilkanaście tytułów, które następnie odwiedzają mniejsze ośrodki, likwidując bariery ekonomiczne i geograficzne. Dla mnie to niezwykle ważne, bo teatr to nie tylko Warszawa – to kultura, która powinna żyć w każdej polskiej miejscowości.

I.A.: Z jakimi trudnościami spotyka się Pan w swojej pracy? Domniemam, że jak w każdej pracy i w Pana pracy napotyka Pan jakiegoś rodzaju trudności.

R.K.: Przede wszystkim jestem ogromnie wyrozumiały dla artystów i ich twórczych zmagań – empatia wobec „męki twórczej" to nie uciążliwość, lecz część mojej pracy. Gdy artysta napotyka trudności, staram się go wspierać i dodawać otuchy, co sprawia mi autentyczną satysfakcję.
Zdecydowanie trudniejsze bywa załatwianie spraw administracyjnych i przekonywanie osób, które na co dzień w teatrze nie uczestniczą, aby zrozumiały jego sens i cel. Napotykam na urzędników nastawionych sceptycznie, szukających dziury w całym, zamiast sprzyjać powstawaniu spektakli. To właśnie biurokracja i opór części instytucji stanowią dla mnie największe wyzwanie i najwięcej frustracji w codziennej pracy.

I.A.: Co będzie się działo w dzielnicy Śródmieście w najbliższym czasie?

R.K.: Jeszcze w maju zapraszamy do Teatru Studio na premierę futurystycznej dystopii „2049: Witaj, Abdo" – poruszającego spojrzenia na zagadnienie granic i losu imigrantów, szukających lepszego życia. To pierwsze z szeregu wydarzeń, jakie przygotowaliśmy na najbliższe tygodnie.
W czerwcu, z okazji Pride Month, przywieziemy do Śródmieścia spektakl Piotra Pacześniaka „Querelle" – przejmującą adaptację klasycznej opowieści o tożsamości i miłości, która zagości na naszym afiszu 15 czerwca.
Już teraz pracujemy też nad jesiennymi premierami. Wśród nich znajdzie się ostra satyra na kulturę przemocy wśród myśliwych. Planujemy także adaptację „Kamiennego nieba" Krzysztonia w kontekście kolejnej rocznicy Powstania Warszawskiego, bo zależy nam, by nasze spektakle nawiązywały do historii miasta i bliskich sercu mieszkańców Śródmieścia.

I.A.: Co Pan najbardziej lubi w swojej pracy?

R.K.: Przede wszystkim najbardziej cenię moment, gdy efekt naszej pracy trafia do widzów i rzeczywiście ich porusza. Nic nie daje mi takiej satysfakcji, jak pełna sala – gdy wszystkie miejsca są zajęte, a publiczność wchodzi w spektakl emocjonalnie, reaguje na scenę, śmiechem, wzruszeniem czy napięciem. Uwielbiam słuchać potem rozmów po przedstawieniu, gdy widzowie dzielą się wrażeniami i polecają teatr kolejnym osobom. To właśnie ta żywa, społeczna wymiana – kiedy przyprowadzone przez nich nowe twarze odkrywają siłę opowieści na scenie – napędza mnie do dalszej pracy.

I.A.: Dziękuję Panu serdecznie za udzielenie wywiadu i życzę właśnie takich wrażeń odbiorców wydarzeń organizowanych przez Wydział Kultury i Promocji Dzielnicy Śródmieście w Warszawie o jakich Pan mówi.
__

Radosław Korzycki - naczelnik Wydział Kultury i Promocji - Śródmieście - UM Warszawa. Wieloletni dziennikarz, zajmujący się polityką zagraniczną, specjalizujący się w sprawach USA, jednocześnie dba, aby stolica Polski tętniła życiem kulturalnym.

Izabela Artecka
Dziennik Teatralny Warszawa
15 maja 2025

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia