Sztukmistrz z Bielska-Białej, tu jest na swoim miejscu

Rozmowa z Witoldem Mazurkiewiczem

W dawnym kinie uruchomi nowe sceny? Wrócił do Bielska-Białej po długiej artystycznej wędrówce przez cały świat. Kilkanaście lat na walizkach okupił życiem prywatnym, ale w walizkach przywiózł wszystkie najważniejsze laury, o jakich może marzyć reżyser i aktor. Dzierżąc ster bielskiego teatru, dopłynął do brzegu jego kubaturowych możliwości, bo więcej widzów i spektakli... już nie zmieści. Teraz więc marzy o tym, by niezmierzony potencjał uwolnić poprzez budowę kolejnych scen. Tu czuje się na swoim miejscu, a przyszłość bielskiej kultury budzi w nim ekscytację.

Z Witoldem Mazurkiewiczem, dyrektorem Teatru Polskiego w Bielsku-Białej, o jego największej miłości rozmawia Marcin Kałuski z portalu Bielsko-Biała.pl

Marcin Kałuski - Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej? Zatoczył Pan ogromne koło, wyjeżdżając z Bielska-Białej, wystawiając spektakle i grając w nich na całym świecie, by wrócić do źródła.

Witold Mazurkiewicz: - Gdy o tym myślę, sam stwierdzam, że to wręcz magiczne koło. Po tylu latach wojaży i rzadkiej dość obecności, wróciłem do miejsca, w którym się urodziłem, a które zostawiłem na tak długo. Wróciłem spełniony artystycznie, z całym bagażem doświadczeń. I szybko poczułem, że jestem na swoim miejscu.

Kolejne lata pokazały, że - choć walizki pękały od najważniejszych teatralnych nagród - bynajmniej nie przyjechał Pan wypocząć po długim okresie intensywnej pracy.

- Po to zbiera się doświadczenia w prowadzeniu teatrów i festiwali oraz rozwija artystycznie, by móc to wykorzystać, zostawić po sobie coś dobrego, coś ważnego zbudować. Miałem to szczęście, że mogłem to zacząć robić we własnym domu. Mam tę satysfakcję, że z pełnym oddaniem zająłem się budowaniem zespołu i dobrego wizerunku teatru, myśląc przede wszystkim o ludziach - załodze, zespole i widzach, o pogłębianiu relacji i budowaniu jeszcze większego poczucia dumy z własnej tożsamości wśród mieszkańców.

Dziś odczuwam szczęście, że mogę tu być. Nie wyobrażam sobie większego honoru w życiu. Tym bardziej, gdy przypomnę sobie, że jeszcze jako dziecko przychodziłem do Teatru Polskiego na spektakle. Nie mogłem wtedy nawet myśleć o tym, że będę miał zaszczyt zarządzać tym pięknym budynkiem i - jeszcze większy - zarządzać tym wspaniałym zespołem. I że ten teatr będzie tak ważny w życiu miasta i moim własnym. Pomijając sprawy prywatne, nie mam większej miłości.

- Wspomniał Pan o dzieciństwie w Bielsku-Białej. To okres, który położył fundamenty pod to, jak dziś patrzy Pan na miasto i teatr?

- Z pewnością. Tu się urodziłem i interesowałem historią mojej rodziny. Dziadek, Józef, miał burzliwe losy, bo jako nastolatek uciekł z domu i wstąpił do Legionów. Służąc w 5 Pułku Ułanów, został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V klasy. Po wojnie pracował jako mechanik w RAF w Anglii i wrócił na początku lat 50. Dziadkowie mieszkali przy Kosynierów, a ja wychowałem się przy Piastowskiej. Mieszkałem naprzeciwko „Kopernika", które to liceum ukończyłem w 1978 r.

Miasto z mojej wczesnej młodości było zupełnie inne. W latach 60. chodziliśmy z kolegami na Trzy Lipki. Stare Bielsko to były pola i sady, gdzie można się było bawić do upadłego i kraść... jabłka, oczywiście. To dla mnie niezwykle symboliczne, że w miejscu, gdzie niegdyś na zboczu było jedno tylko gospodarstwo, w okolicy, gdzie beztrosko spędzałem czas, dziś buduję swój własny mały dom. I koło się zamyka...

- À propos wizyt w teatrze we wczesnej młodości. Już wtedy zrodziła się ta miłość?

- Teatr mnie pasjonował nawet bardziej niż kino. Bardzo wcześnie miałem sprecyzowane plany na życie. Były związane z aktorstwem i reżyserią, choć zacząłem wdrażać je w życie zaraz po maturze. Nie było łatwo, kilka razy nie dostałem się do szkoły teatralnej. Przez rok jako adept pracowałem w Teatrze Lalek Banialuka, a później wyjechałem do Białegostoku, gdzie zacząłem studia na wydziale lalkarskim filii warszawskiej Akademii Teatralnej. Później był dość długi i skomplikowany epizod przerwanych studiów reżyserii w Pradze.

Mimo że dziś wszelkie sztuki wizualne są bardzo rozwinięte, to nadal szkoły teatralne pełne są młodych, zdolnych i pięknych ludzi. Ale czy to dobra droga do tego, by grać? Jako dyrektor teatru sporo pracuję z młodzieżą i widzę, jak wiele utalentowanych osób szuka pracy w teatrze. To z jednej strony budujące, a - z drugiej - zasmucające. Bo tej pracy większość nie znajduje. Bardzo dziś o to trudno, a przecież w filmach i serialach też nie jest lepiej.

- Wiem skądinąd, że poradziłby sobie Pan w niejednym zawodzie.

- Wchodziłem w dorosłość w czasach, gdy musiałem uciekać przed wojskiem. To sprawiło, że uzyskałem kilka ciekawych kompetencji. Jestem optykiem po studium optycznym, uczyłem się geodezji, a także protetyki dentystycznej. Ale co z tego, skoro po szkole teatralnej, gdy miałem już 28 lat, i tak wzięto mnie do wojska. To był rok wyrwany z życiorysu.

- Pana kariera nabrała tempa po powrocie z Pragi.

- Tak, w Lublinie rozpoczął się mój najbardziej twórczy okres. To miasto jest dla mnie ważnym miejscem. Tam tak naprawdę wszystko dla mnie się zaczęło, choć początki też nie napawały optymizmem. Zacząłem od Teatru Andersena, ale bardzo szybko wyczerpała się dla mnie formuła pracy w tradycyjnym teatrze repertuarowym.

- I przyszedł czas na teatr alternatywny. To odważna decyzja, by zrezygnować z etatu i pójść w nieznane.

- Była to decyzja młodych ludzi, którym nie po drodze było ze sztywnymi ramami. Chcieliśmy robić coś, co dla nas artystycznie, ale i ekonomicznie, będzie najciekawsze. Rzeczywiście, była to odważna decyzja, bo dziś nieczęsto się zdarza, aby artyści na własne życzenie rezygnowali z etatu i poczucia bezpieczeństwa. My to zrobiliśmy i nigdy tej decyzji nie żałowałem. Ten jeden krok zmienił moje życie i pozwolił rozwijać się we własny sposób, na własnych zasadach. Miałem wpływ na wszystko, co robię i każdy kolejny krok tylko mnie utwierdzał w tej decyzji.

- O założonej przez Pana Kompanii „Teatr" szybko zrobiło się głośno.

- Niemal od razu znalazła miejsce na mapie teatralnej kraju. Zaczęliśmy od mieszanego repertuaru. Nasz marsz po licznych scenach rozpoczął się od znanej sztuki „Celestyna" Fernanda de Rojasa. Stworzyliśmy też, słynne na całą Polskę, przedstawienie „Czerwony Kapturek", którego wykonawcami byli trzej dorośli mężczyźni. Pomysł wzięliśmy od kolegów z Białostockiego Teatru Lalek. Wystawiliśmy je przeszło tysiąc razy.

Szybko poznaliśmy się z zespołem Teatru Provisorium. Po kilku miesiącach znajomości i wspólnej pracy nad „Dżumą" Alberta Camusa, staliśmy się jednym zespołem.

- Co zmieniło wystawienie „Ferdydurke" Witolda Gombrowicza, który to spektakl wyreżyserował Pan z Januszem Opryńskim?

- To był dla nas absolutnie kamień milowy i punkt zwrotny. Wszystko stanęło na głowie, gdy ten spektakl okrzyknięto największym wydarzeniem w polskim świecie teatralnym. Pamiętam nagrodę Grand Prix na festiwalu Klasyki Polskiej w Opolu, gdzie jury oceniło nasz spektakl wyżej niż spektakle Lupy i Grzegorzewskiego, co było dla nas niezwykłe i fantastyczne. Było to tym większym wstrząsem dla całego środowiska, że mowa o teatrze określanym wtedy jako alternatywny, choć w sumie graliśmy podobne rzeczy i uprawialiśmy ten sam zawód. Tym samym wyważyliśmy pewne drzwi, a to pozwoliło wejść takim scenom jak nasza w zaklęty krąg teatrów instytucjonalnych, znaleźć na stałe swoje miejsce na mapie. Nam otworzyło drogę na sceny całego świata. „Ferdydurke" wystawialiśmy ponad 600 razy, wygrywając prawie wszystkie festiwale, na których się pojawialiśmy w kraju i za granicą. Była to kilkunastoletnia podróż niemal po wszystkich kontynentach. Tylko podczas kilku tournee po Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii zagraliśmy ten spektakl po angielsku ponad 150 razy.

- Pozycję Kompanii „Teatr" i Teatru Provisorium potwierdziły potem kolejne sukcesy reżyserowanych przez Pana spektakli, w tym „Trans-Atlantyku", „Do piachu" i „Scen z życia Mitteleuropy". O każdym było głośno i wszyscy chcieli je zobaczyć. To musiał być szalony okres w Pana karierze.

- Dodam, że były to spektakle reżyserowane w tandemie z Januszem Opryńskim. Tak, dobra zabawa łączyła się z ciężką pracą. Od momentu połączenia się z Teatrem Provisorium zaczęły się poważne zmagania z teatrem. Nie tylko reżyserowałem, ale też grałem. To historia, na którą składa się kilkanaście lat podróży samochodami i samolotami oraz intensywne życie artystyczne. Potrafiliśmy jednego dnia grać na Syberii, dwa dni później w Kaliszu, by za chwilę wylatywać do Tokio. Zespół sześciu facetów przemierzających cały świat ze swoimi spektaklami był atrakcyjny dla kontrahentów.

Byliśmy w takim wieku, że wspomnienia mam wyłącznie dobre. Funkcjonowaliśmy bardziej jak kapela rockowa, aniżeli zespół teatralny. To było wręcz szalone tempo życia, które sprawiało, że budząc się, nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. I to nie z powodu alkoholu, tylko ciągłego przemieszczania się z miejsca na miejsce.

- Takie życie ma też swoją cenę.

- Z refleksją mogę powiedzieć, że ten sposób życia zastępował mi życie prywatne. W zasadzie to ono niemal wtedy nie istniało, a jeżeli w jakimś stopniu, to okupione wyrzeczeniami. To nigdy nie kończyło się najlepiej. Sami żartowaliśmy, że więcej czasu spędzamy ze sobą, niż z rodzinami. To miało w naszym przypadku osobiste reperkusje. 15 lat w jednym busie z kilkoma facetami robi swoje.

- Jak doszło do tego, że wasze drogi się rozeszły?

- Jerzy Grotowski mówił, że żywot tego typu zespołu jest jak żywot psa. Trwa 15-17 lat. Zwyczajnie, wyczerpała się ta formuła i nie ma co się tym smucić. Mamy za sobą bardzo duży kawał intensywnego życia - w jednym pokoju, w jednym busie, w luksusowych hotelach i podłych noclegowniach. Emocjonalnie - najbardziej skrajne odczucia i przeżycia. Wszystko to powoduje przecież, że ludzie mogą być sobą zmęczeni. Pojawia się zniecierpliwienie, a czasem i złość, nawet irracjonalna. Pamiętam, że rozstawaliśmy się dość chłodno, ale bez awantur. Do dziś jesteśmy w kontakcie.

Janusz Opryński i ja poszliśmy każdy swoją drogą. Tę moją wyznaczyły w dużym stopniu upodobania do teatru muzycznego, w czym dziś się spełniam. Jednak, co pokazuje ostatnia premiera „Do piachu" Tadeusza Różewicza w naszym teatrze, potrafimy po tylu latach znowu stworzyć reżyserski duet i - nawet ścierając się - pracować w twórczej atmosferze.

Dzięki książce „Teatr Provisorium. Historia subiektywna (1971-2021)" Jacka Brzezińskiego, która opowiada o tych wieloletnich teatralnych podróżach, mogę wracać do tych niesamowitych lat. Jacek cały czas pisał pamiętniki i uwiecznił wiele ważnych i ciekawych historii. Czyta się to świetnie, a jako że nie mam pamięci do szczegółów, na nowo przypominam sobie wiele znakomitych sytuacji.

- Wyobrażam sobie, że do Bielska-Białej powrócił Pan w aurze spełnionego artysty i wszystkie drzwi stały otworem.

- Tu muszę zaprotestować - nigdy nie czułem się gwiazdą i zawsze stawiałem na zespołowość. I to nie kokieteria - dziś również najważniejszy jest zespół. A w Bielsku też musiałem walczyć o swoje, o zaufanie i potwierdzać swoje kompetencje.

W 2013 roku odbył się konkurs na dyrektora Teatru Polskiego, okrzyknięty największym konkursem w powojennej historii polskiego teatru. Wzięło w nim udział aż 33 kandydatów, w tym również znane postacie. Mimo to, nie wycofałem się. Miałem ogromne poczucie tego, że już dość dobrze znam ten zespół, bo grałem z nim choćby gościnnie w „Amadeusie" Antonio Salierego czy reżyserowałem tu „Pocztówki z Europy". Do konkursu podszedłem jako bielszczanin znający ten teatr i ludzi, którzy go tworzą, z własną wizją artystyczną, a także sporym doświadczeniem artystycznym oraz organizacyjnym, bowiem przez 12 lat byłem dyrektorem Festiwalu Teatrów Europy Środkowej „Sąsiedzi" i kierownikiem artystycznym w Teatrze Rampa w WarszawieMyślę, że wszystko to mogło mieć znaczenie w powierzeniu mi tej funkcji. Ale co konkretnie, tego do dziś nie wiem, bo nigdy nie pytałem o to żadnego z członków 9-osobowej komisji. Albo nie było okazji, albo nie wypadało.

- Zastąpienie Roberta Talarczyka chyba musiało być nieco deprymujące.

- Teatr Polski był przez niego naprawdę dobrze prowadzony, ale postanowiłem być sobą i nadać mu nieco inny charakter, bardziej egalitarny. Już dziesięć lat temu - pewnie intuicyjnie - chciałem budować to, co teraz w wielkim bielskim zespole Europejskiej Stolicy Kultury jest bardzo istotne i o co się staramy. To inkluzywność kultury, dobrostan mieszkańców budowany przez kulturę, edukacja do i przez kulturę. To strategia, by trafiać do jak największej liczby widzów, by teatr był czymś ważnym w ich życiu.

Wiem, że to się udało i z każdym rokiem udaje się coraz bardziej. Co więcej, w tej chwili natrafiliśmy już na szklany sufit. Sięgnęliśmy już stu tysięcy widzów, co jest wręcz niebywałym wynikiem, biorąc pod uwagę, że sezon trwa 10 miesięcy. W rekordowym roku zagraliśmy aż 400 spektakli.

To, co mnie zawsze najbardziej uderza podczas oglądania spektakli w Teatrze Polskim, to wręcz namacalna więź widzów z artystami. I poczucie, że oni wręcz ich kochają. Atmosfery nie można umieścić w statystycznych słupkach, ale to też składowa sukcesu.

Duma z tożsamości - to zjawisko bardzo powszechne w Bielsku-Białej. W tym przypadku niezwykle trafne jest hasło naszej kandydatury do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury - „Miasto Splotów". Nasi widzowie bez wątpienia czują się związani, spleceni ze swoim teatrem, bo naprawdę rzadko słyszę, by ktoś wybierał się do Teatru Polskiego, raczej chodzimy do „Naszego Teatru".

Rzeczywiście, to nasze największe szczęście i osiągnięcie. Ta więź jest magiczna, a nasi widzowie nieustannie wracają. I przychodzą na wszystko, mimo że repertuar jest eklektyczny - zróżnicowany jak społeczeństwo. Stale też prowadzimy badania i wsłuchujemy się w głos widzów, by każdy znalazł coś właśnie dla siebie. To znowu „Miasto Splotów", bo pogłębiamy dyskusję i w ten sposób dbamy o dobrostan naszych widzów.

- Teatr ma nas nie tylko bawić, ale też wzruszać i zmuszać do refleksji, rozwijać, stawiać przed nami wyzwania. I tego drugiego nie brakuje, choć widać, że stawia Pan na równowagę.

- Kluczem do frekwencyjnego sukcesu jest jakość. Staramy się w każdym gatunku zachować najwyższy poziom, ponieważ to szybko procentuje. Widzowie, którzy przychodzą na spektakle muzyczne czy komedie, a wychodzą z nich zadowoleni, decydują się na oglądanie spektakli poruszających trudniejsze tematy. Czują się u nas tak swobodnie i mają do nas takie zaufanie, że przestali się bać trudniejszych tematów. Choć - co oczywiste - te lżejsze tematy mają największą widownię. Jednak trzeba zaznaczyć, że nasze doświadczenia po „Krumie", „Do piachu", „Mistrzu i Małgorzacie" „Faraonie" czy „Sztukmistrzu z Lublina" pokazują, że bardziej wymagające pozycje też mają ogromną widownię.

Gdyby zrobić zestawienie naszych spektakli, to nie wyszłoby nam, że mamy przewagę lżejszego repertuaru. Jest wyważony i zawiera pełne spektrum gatunkowe - od komedii i farsy, przez klasykę i musicale, po przedstawienia trudne i eksperymentalne.

- Podkreślał Pan, jak ważni są w teatrze ludzie i to, by poznać ich oraz ich możliwości, aby to wszystko wykorzystać dobrze na scenie. I to się udaje?

- Uważam, że mamy znakomity i dobrze ukształtowany zespół. W mojej opinii jest w stanie dźwignąć każdy repertuar i współpracować z każdym reżyserem. Aktorzy są niebywale rozgrzani zawodowo, są „w sztosie", „w natarciu", jak to określam. Grają tak wiele różnorodnego repertuaru, mają tyle bodźców i wyzwań, że nie popadają w rutynę i mają wielką świeżość. Sami czują, że potrafią wszystko. Bo potrafią wszystko.

Zespół jest absolutnie najważniejszą składową tego sukcesu. Jest jak niezwykle czuły i fantastycznie nastrojony instrument. Nie cały kształtowałem od początku, ale cały jest dla mnie jak najbliższa rodzina. Chciałbym, żeby tak pozostało, ale czas jest nieubłagany - zespół musi przechodzić metamorfozy i musimy myśleć o młodych. Dla tych, którzy się z nami żegnają, największą nagrodą jest miłość widzów. Przez lata uzyskali godność uprawiania tego zawodu, zdobyli szacunek, wdzięczność i rozpoznawalność, co jest właśnie efektem więzi i znowu „splotów" z widzami.

- Pana ostatnim reżyserskim dokonaniem jest spektakl „Do piachu". Z drugim reżyserem, Januszem Opryńskim, wróciliście i do tego dzieła, i do przerwanej współpracy. Zdawał się Pan nieco niepokoić tym powrotem.

- Wiemy, jak niegdyś wystawienie tego dramatu Tadeusza Różewicza bywało skrajnie przyjmowane, choć nasza pierwsza realizacja nie wywołała już kontrowersji. Niepokój przy powrocie do tego spektaklu wynikał z tego, że to naprawdę trudny temat i wywołujemy go już w zupełnie nowej rzeczywistości, gdy za naszą granicą mamy wojnę. Ważne też dla nas było, by nie serwować widzom odgrzewanego kotleta, lecz świeżą pracę, z nowym spojrzeniem. Bielski zespół był dla nas nowym tworzywem i wniósł nową jakość. Spektakl dla aktorów jest wyjątkowo wymagający. Złożyli gigantyczną ofiarę, wylewając na scenie mnóstwo potu i łez, w zamian otrzymując niezwykłe przeżycia wewnętrzne.

Z Januszem Opryńskim po latach wróciliśmy do wspólnej pracy z radością i ciekawością siebie. Było warto. Janusz ma mnóstwo nowych i ciekawych spostrzeżeń natury literacko-filozoficznej. Obaj jesteśmy zadowoleni z efektów.

Otuchy dodała mi premiera studencka i debata z krytykami i naukowcami. Publiczność oglądała z zadumą i refleksją, nagradzając zespół długimi owacjami na stojąco. Potem słuchała dyskusji i mądrze się do niej włączała. Wszystko to świadczyło o tym, że ten niezwykle humanistyczny dramat jest ważny tu i teraz.

Przed nami kolejne wyzwania. Wiem, jak rosną oczekiwania widzów i aspiracje zespołu. Budowanie dobrostanu poprzez kulturę to nie tylko tematy wygodne. Chcemy dyskusji pogłębionej i pogłębionych relacji z widzem, zatem podejmowanie trudnych tematów i stawianie trudnych pytań też przed nami. Przykładem jest „Do piachu", a przed nami współpraca z wybitną reżyserką Mają Kleczewską nad „Matką Joanną od Aniołów".

- Nie ma Pan pokusy, by reżyserować więcej?

- Staram się to robić regularnie. Przed „Do piachu" wyreżyserowałem nadal granego „Sztukmistrza z Lublina". Jednak sądzę, że bezpieczne i zdrowe dla widzów jest, abym w sezonie robił maksymalnie jeden własny spektakl, a nawet raz na dwa sezony. Dla wszystkich jest ciekawiej, gdy to, co oferujemy, jest zróżnicowane, a zdolnych reżyserów jest wielu i staram się ich do nas zapraszać.

- Czy Bielsko-Biała rzeczywiście zasługuje na miano Europejskiej Stolicy Kultury? I jaka w tym kontekście może być przyszłość naszych instytucji kultury?

- Cała nasza rozmowa, mam wrażenie, jest również o tym. Nie mam wątpliwości, że tak i nie mam wątpliwości, że będzie. To pod względem kultury miasto wspaniałe. Mieszkańcy są głodni kultury i zapełniają sale nie tylko Teatru Polskiego, ale też Banialuki, Bielskiego Centrum Kultury oraz galerie. Te i szereg innych instytucji wypełniają swoje zadania z naddatkiem i stąd pomysły na dalszy rozwój. Rozbudowuje się Studio Filmów Rysunkowych, powstaje orkiestra symfoniczna i rozpocznie się budowa nowej siedziby Teatru Lalek Banialuka. Mam wrażenie, że nasze działania, instytucji kultury i miasta, w tym na pewno i Teatru Polskiego, były przyczynkiem do powstania wspaniałej Cavatiny. Myślę, że dawaliśmy wyraźne sygnały, że można, że w tym mieście to się uda. To w ogóle niezwykłe, jak wielka w naszym mieście jest synergia pomiędzy władzami, administracją a środowiskiem kultury i biznesem. Biznes i tzw. społeczna odpowiedzialność biznesu za kulturę to nie są puste słowa w Bielsku-Białej. Odczuwamy to na każdym kroku i jesteśmy niezwykle wdzięczni.

My z kolei staramy się o nowe sceny, by uwolnić potencjał naszego teatru, zamknięty dziś tylko na dwóch. Marzeniem moim od lat, marzeniem, które zatrzymała na chwilę pandemia, jest stworzenie trzeciej sceny, średniej wielkości - w kultowym dla bielszczan kinie „Apollo", dla 200-300 widzów. I czwartej - „Rialto" - mającej charakter sceny społecznej. Scena społeczna jest niezwykle istotna dla teatru, bo zapotrzebowanie wielu grup społecznych na funkcjonowanie w przestrzeniach TP jest ogromne. Chcemy też temu sprostać.

Wprawdzie pandemia przerwała te plany, ale ich realizacja dziś staje się coraz bardziej realna. Do tej pory taką namiastką trzeciej sceny były koncerty w oknie teatru. Gdy wymyśliłem tę scenę, to przypuszczałem, że to może chwycić. Ale nie sądziłem, że na taką skalę, że będzie się tu pojawiać istne morze ludzi - 8-10 tysięcy! Koncerty w oknie stały się nieodłącznym elementem dni „Miasta Splotów" i będziemy pracować nad udoskonaleniem tej formuły. Wszystko to pokazuje, że warto iść do przodu i stawiać na rozwój.

Jak wspomniałem, współpraca Teatru Polskiego z miastem, z prezydentem i z administracją jest wręcz modelowa. Nigdy nie odczułem żadnej presji ani próby wpływania na repertuar, a nie wszędzie w kraju dyrektorzy teatrów mają taki komfort. Dzięki temu partnerstwu mamy też znakomite wyposażenie nagłośnieniowe i oświetleniowe teatru, dzięki organizatorowi również budynek cieszy oko każdego, kto mieszka lub odwiedza nasze miasto, bo wciąż dbamy o jego kondycję. My ze swojej strony dajemy maksimum tego, na co pozwalają nam dwie sceny. Mamy - o czym warto głośno mówić - najwyższy w Polsce stosunek wpływów z biletów do dotacji. Robimy więc wszystko, by miasto na naszej działalności nie traciło. Biorąc pod uwagę nasz wpływ na rozwój kultury, przynosimy Bielsku-Białej najwyższe możliwe zyski.

To miasto, w którym co dzień czuję, że jestem na swoim miejscu i że nie musimy żyć przeszłością, bo przyszłość zapowiada się fascynująco.
__

Witold Mazurkiewicz - aktor teatralny, filmowy, telewizyjny i radiowy, dyrektor teatrów. Witold Mazurkiewicz, aktor i reżyser, urodził się w 1960 roku w Bielsku-Białej. Absolwent PWST w Warszawie, wydziału w Białymstoku (1987). Studiował też reżyserię w Pradze. W latach 1978-1979 – adept w TL Banialuka. 1988-1995 – aktor w Teatrze im H.Ch. Andersena, Lublin. Od 1995 – kierownik artystyczny Kompanii Teatr, Lublin. Od 2005 – dyrektor Festiwalu Teatrów Europy Środkowej „Sąsiedzi" (Lublin). W latach 2011-2013 – kierownik artystyczny w Teatrze Rampa w Warszawie. Od 2013 – dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Jest laureatem wielu nagród na festiwalach w kraju i za granicą.

Marcin Kałuski
Bielsko.biala.pl
17 czerwca 2024

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia

Wodzirej
Marcin Liber
Premiera "Wodzireja" w sobotę (8.03) ...