Ta scena jest dość duża dla nich dwóch
"Końcówka" - reż. Krystian Lupa - Teatro de La Abadía z MadrytuHiszpanie stworzyli kreacje naznaczone zarówno beckettowską groteską, jak i lupowską głębią. Są wiarygodni, budzą czasem wstręt, czasem współczucie, a niekiedy śmiech. Bo przecież, jak mówi Beckett ustami Nell, "nic nie jest tak śmieszne jak nieszczęście"
Niebezzasadne podekscytowanie wywołała w środowisku teatralnym wieść, że Krystian Lupa realizuje w stolicy Hiszpanii jeden ze sztandarowych utworów Samuela Becketta – dramat „Końcówka”. Reżyser znany jest z pracy nad wielką i trudną literaturą – Dostojewskim, Bernhardem, Brochem, Rilkem, by wymienić tylko tych kilku autorów – ale nigdy dotąd w swojej ponad czterdziestoletniej karierze nie sięgnął po dzieła Irlandczyka. Podniecenie jego nowym projektem było zatem uzasadnione, podobnie jak towarzyszące mu zdziwienie i obawy. Beckett, egzystencjalistyczny mistrz absurdu i groteski był bowiem dramatopisarzem posiadającym własną wizję sceniczną swoich tekstów, dokładnym i aż do bólu skrupulatnym w jej artykułowaniu; w didaskaliach swoich dzieł autorytarnie podaje najdrobniejsze szczegóły scenografii, kostiumów, ruchu scenicznego, tonu głosów aktorów. I, jak dotąd pokazało doświadczenie, największe sukcesy odnoszą ci inscenizatorzy, którzy z pokorą stosują się do zaleceń autora.
Co zatem powstanie, gdy jego dramatem zajmie się indywidualista taki jak Lupa? Jak artysta, który na każdym swoim dziele odciska wyraźne piętno, którego styl i język są tak charakterystyczne i dominujące, zniesie konfrontację z równie charyzmatycznym dramatopisarzem? Co powstanie ze zderzenia tak silnych osobowości – może eksplozja, które rozerwie na strzępy i wstrząsający tekst, i kreatywne idee reżysera? Czy jedna scena nie będzie dla nich dwóch za ciasna? Szansa odpowiedzi na te pytania pojawiła się dzięki pierwszej edycji łódzkiego festiwalu Nowa Klasyka Europy – kurator Roman Pawłowski zaprosił na deski Teatru Jaracza, obok czterech innych przedstawień, właśnie spektakl z Teatro de La Abadia z Madrytu.
Realizacja Lupy okazała się zaskakująca. Nie ze względu na zmiany w tekście, udziwnienia czy uwspółcześnienia, lecz dlatego, że reżyser w ogromnym stopniu dochował wierności dramatopisarzowi. Oznaki tego respektu dało się dostrzec już w samym układzie przestrzeni scenicznej. Ciemne pomieszczenie z dwoma małymi okienkami wysoko na tylnej ścianie, drzwiami z prawej strony, wózkiem Hamma umieszczonym idealnie w centrum – miejsce akcji (choć „akcja” to raczej złe określenie w kontekście teatru absurdu) przedstawia się tak, jak chciał je widzieć Beckett. Tylko staruszkowie Nagg i Nell znajdują się, co prawda, po lewej stronie, jak chciał pisarz, ale nie w koszach na śmieci, lecz w wysuwanych ze ścian szufladach, przypominających ni to trumny, ni to otwory pieców krematoryjnych. Podobnie kostiumy – ich twórca Piotr Skiba wyraźnie inspirował się zaleceniami pisarza. Jeśli chodzi o tekst, Lupa oczywiście dokonał pewnych skrótów – wyciął kilka sytuacji, dialogów, poskracał część kwestii, jednak zasadniczą strukturę i kolejność poszczególnych sekwencji zachował, a te zmiany, które wprowadził, nie stoją w opozycji do beckettowskiego ducha. Największym odstępstwem od założeń dramatopisarza jest zmiana płci jednego z bohaterów – w realizacji Lupy Clov jest bowiem kobietą…
Reżyser, wykorzystując jako bazę kreację Irlandczyka, wprowadza publiczność w klaustrofobiczny mikrokosmos grupki postaci. O świecie za oknami ich schronienia wiemy niewiele – z pewnych szczątkowych informacji możemy tylko wywnioskować, że są jednymi z niewielu ocalałych z pewnego rodzaju apokalipsy – świat który znamy my, widzowie, uległ zniszczeniu w globalnej katastrofie. Bohaterowie musieli zatem zawęzić swój świat do tego nieprzytulnego, piwnicznego pomieszczenia. Są zmuszeni mieścić się tu we czworo: ślepy, poruszający się na skleconym z dostępnych elementów prowizorycznym wózku Hamm, jego… no właśnie, kto? sługa? dziecko? – Clov oraz dwoje zezwierzęconych rodziców Hamma – beznodzy staruszkowie Nagg i Nell. Trudno powiedzieć, że żyją. Raczej wegetują, w bezruchu, bezczynnie czekają na śmierć, rozgrywają ostatnie sceny swojego beznadziejnego życia, nie mają jednak śmiałości, by nieodwracalnie przekroczyć granicę odgradzającą ich od tamtego świata. Trwają zatem, wyznaczając sztuczny rytm egzystencji rytuałami, takimi jak obsesyjne dopilnowywanie pór przyjmowania leków, i powtarzającymi się jak na zepsutej płycie absurdalnymi rozmowami, prowadzonymi tylko po to, by w ogóle rozmawiać. „Jaka to pora?” – zagaduje swoją towarzyszkę Hamm. „Ta sama co zawsze” (1) – odpowie Clov. Już nic nie ma dla nich tak naprawdę znaczenia, każda chwila jest bliźniaczo podobna do poprzedniej. Bohaterowie tkwią w marazmie, czasem przerywanym desperackimi próbami poszukiwania w rzeczywistości sensu czy snuciem marzeń o wolności, ruchu, przestrzeni. To jednak tylko chwile. Trudno opisać, ująć w słowa to, co wydarza się na scenie pomiędzy nimi – „Końcówka” bowiem, jak przystało na dramat absurdu, nie bazuje na tradycyjnej akcji. Jej namiastkę, skrawki czy wręcz parodię aktorzy w niespiesznym tempie, często wykorzystując siłę wyrazu milczenia, odgrywają przez dwie godziny przedstawienia.
Na scenie mamy okazję obserwować gwiazdy hiszpańskiego teatru, występujące również na ekranie, choćby w filmach znanego w Polsce Pedro Almodóvara. Cały kwartet odnalazł się w wykreowanym wspólnymi siłami świecie, stworzył kreacje przekonujące i poruszające. Nie tanim jednak kosztem. Lupa, znany z ogromnych wymagań stawianych aktorom, nie potraktował Hiszpanów ulgowo. I nie chodzi tylko o wysiłek towarzyszący głębokiemu i powolnemu wchodzeniu w postać, ale przede wszystkim ich własne cierpienie, którego artyści musieli dotknąć pracując nad tak depresyjnym spektaklem. José Luis Gómez, fundator i dyrektor madryckiego teatru wcielający się w postać Hamma, w rozmowie z Kamilą Łapicką dawał do zrozumienia, iż praca nad „Końcówką” bywała gehenną: „Jako że jest to sztuka, która mówi głównie o bólu, proces jej powstawania, a nawet spektakle, które graliśmy niedawno były dla mnie straszne – stanąć ze swym bólem twarzą w twarz. Teraz jest już trochę więcej oddechu, spokoju, tak jakbym zaakceptował, że ten ból jest częścią mnie, częścią życia, że jest też częścią innych ludzi.” (2) Jednak dzięki tym poświęceniom, których wymagał od aktorów reżyser, zagrali być może jedne z najważniejszych ról życia i odbyli fascynującą duchową podróż – sam Gómez, pracujący w teatrze od ponad czterdziestu lat podkreślał, że swoje życie dzieli na okresy „przed” i „po” Lupie. Wszystko wskazuje na to, że i reżyser może być tą współpracą usatysfakcjonowany – pod jego kierunkiem Hiszpanie stworzyli kreacje naznaczone zarówno beckettowską groteską, jak i lupowską głębią. Są wiarygodni, budzą czasem wstręt, czasem współczucie, a niekiedy śmiech. Bo przecież, jak mówi Beckett ustami Nell, „nic nie jest tak śmieszne jak nieszczęście” (3). Ale tej samej bohaterce autor zaledwie kilka kwestii później kazał skonstatować: „Tylko że nieszczęście jest zawsze takie samo. Tak, to jak dobry dowcip opowiadany nam zbyt często, nadal uważamy go za dobry, ale nie śmiejemy się już.” (4) Dlatego też w beckettowskim świecie nasz śmiech nigdy nie może trwać dłużej niż krótką chwilę.
To, że Lupa podszedł do dramatu Becketta z szacunkiem nie oznacza, że spektakl nie nosi znamion jego indywidualnego stylu. W przedstawieniu można odnaleźć liczne podobieństwa choćby do wznowionego niedawno w Starym Teatrze „Rodzeństwa” Thomasa Bernharda. Podobnie jak w krakowskim spektaklu, w „Końcówce” reżyser opowiada, wprawdzie dużo mniej realistyczną i kładącą nacisk na inne kwestie, historię kilku bliskich sobie niejako z przymusu osób, połączonych niełatwymi, chwilami chorymi relacjami, zamkniętych w ciasnej przestrzeni. Wyraźnie widać, że mimo upływu kilkunastu lat reżysera pociągają paralelne wątki, obrazy, miejsca. Obydwa spektakle łączy nawet charakterystyczny element scenografii – otaczająca scenę czerwona rama.
Mimo, że znane mi wcześniejsze spektakle Lupy rozgrywały się w światach dużo bliższych realnemu niż absurdalno-abstrakcyjna „Końcówka”, w przedstawieniu tym wyczułam podobną, charakterystyczną dla przedstawień artysty aurę. Na scenie wytwarza się ciężka atmosfera, nastrój ponurego przytłoczenia. To duszne, dławiące powietrze błyskawicznie rozprzestrzenia się i na widowni, przynosząc najtrudniejsze do zaakceptowania myśli. Oglądaniu spektaklu towarzyszy wręcz fizyczny ból i napięcie, momentami trudne do zniesienia. Ani przez chwilę nie mamy jednak poczucia, że nie było warto. Mam wrażenie, że dzięki obejrzeniu spektaklu pojęłam słowa Gomesa o bólu związanym z „Końcówką”. A to świadczy o tym, że Lupa, osiągając ten poziom połączenia z publicznością, dokonał teatralnego cudu, o którym najbardziej marzy każdy reżyser na świecie.
Przypisy:
(1) S. Beckett, Końcówka, [w:] Dramaty, tłum. A. Libera, Warszawa 2002, s. 114.
(2) K. Łapica, O projekcie, [w:] katalogi I Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Klasyki Światowej NOWA KLASYKA EUROPY, s.25.
(3) S. Beckett, op. cit., s. 123.
(4) Ibidem, s. 123.