Tania rozrywka w Teatrze Rozrywki

"Producenci" - reż. Michał Znaniecki - Teatr Rozrywki w Chorzowie

Musical "Producenci" podobnie jak inne produkcje chorzowskiej Rozrywki ma bardzo dobrą kampanię reklamową. Teatralni specjaliści od pijaru oprócz dobrze u nas odbieranej legendy broadwayowskiego musicalu chętnie wykorzystali także postać jego reżysera - dobrze znanego w Polsce i w Europie, twórcę kilkudziesięciu spektakli operowych i musicali, dyrektora Teatru Wielkiego w Poznaniu - Michała Znanieckiego.

Nic zatem dziwnego, że na premierę tłumnie przybyli wielbiciele tego gatunku oczekujący dobrej musicalowej zabawy i rozrywki. I owszem, rozrywki było pod dostatkiem, ale czy była to rozrywka na dobrym poziomie, do którego zdążyli nas już przyzwyczaić chorzowscy artyści - mam poważne wątpliwości.

Fabuła musicalu obejmuje lata 50. XX wieku i toczy się wokół dwójki broadwayowskich producentów Leopolda Blooma i Maxa Białystoka – spryciarzy, którzy wymyślili sobie, że zbiją majątek na wyprodukowanym przez siebie spektaklu, który już podczas premiery okaże się klapą. Akcja skupia się zatem wokół poszukiwań możliwie najgorszego scenariusza, najgorszego reżysera oraz najgorszych wykonawców. Po intensywnych poszukiwaniach znajduje się odpowiedni scenariusz - „Wiosna Hitlera”, najgorsi realizatorzy i obsada, najgorsza jaką udaje się zebrać.

Po równie - jak poszukiwania - intensywnych próbach, w drugiej części „Producentów” jesteśmy świadkami premiery wspomnianej już „Wiosny Hitlera” oraz jej skutku. Skutek oczywiście jest wprost odwrotny do oczekiwań producentów. Musical odnosi olbrzymi sukces, a obaj jego sprawcy wpadają w nie lada tarapaty. Wszystko kończy się jednak szczęśliwie, zawarta pomiędzy Maxem a Leopoldem przyjaźń triumfuje, publiczność metateatralna i teatralna bawi się znakomicie i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie kilka „szczegółów”.

Przed premierą „Producentów” zapewne zastanawiano się w jaki sposób przybliżyć polskiej publiczności realia - specyficzne dla amerykańskiego musicalu – w którym głównymi bohaterami są teatralni broadwayowscy producenci. Wszak u nas system producencki nie jest normą, a pozycja producenta jest znana raczej w świecie filmowców. Co prawda miejsce akcji pozostało niezmienione, ale za to wiele elementów spektaklu postanowiono nasycić – chyba niezbyt szczęśliwie - polskimi realiami. I tak: spolszczono nazwiska niektórych bohaterów (w stylu Roger DeBill – zapewne, żeby fonetycznie przypominało znane - niezbyt pochlebne - słowo), akcent irlandzki wątku policyjnego zastąpiono śląską gwarą, kostium reżysera DeBilla (geja) przypominał centrum Katowic, sam aktor ubrany był w... katowicki Spodek, a na głowie dzierżył pomnik Powstańców Śląskich (sic!).

Spektakl jest bardzo widowiskowy:  wiele scen obmyślono z rozmachem, a choreografia i scenografia są imponujące. Ta widowiskowość jednak nie wystarcza, by przymknąć oko na liczne mankamenty tego musicalu – zwłaszcza na mało wyszukany humor sytuacyjny i słowny, bardzo przewidywalną fabułę, dialogi niezbyt rozgarniętych bohaterów oraz nieznośnie rozwleczone tempo. Ponad trzygodzinna opowieść o perypetiach amerykańskich cwaniaczków w kapeluszach i prochowcach z lat 50., okraszona licznymi songami nie posiada tej samej mocy, co inne podobne propozycje Teatru Rozrywki. Ten musical drażniący niewyszukanymi żartami, kiepskim przekładem gierek słownych oraz ślimaczym tempem trąci przysłowiową myszką. Jedyne co się broni, to liczne na szczęście, dobrze zakomponowane i odtańczone sceny zbiorowe – choć nie wszystkie, gdyż np. sceny ze zniedołężniałymi staruszkami poruszającymi się na wózkach inwalidzkich nie śmieszą, a raczej świadczą o niskim poziomie współczesnej rozrywki, której mnóstwo serwuje nam w ostatnich czasach między innymi telewizja. Wielka szkoda, że ten wzorzec dociera już i do bram teatru.

To nie jest co prawda zarzut do spektaklu, a jedynie moje osobiste doznanie, jednak muszę wspomnieć, że niezbyt przyjemnie na początku drugiej odsłony zaskoczyła mnie wielka na całą scenę oświetlona kolorowymi żarówkami swastyka. Zapewne nie podzielają tego poglądu wszyscy widzowie, ale ja się przyznaję, że na tego rodzaju żartach - w tym przypadku z hitlerowskich symboli - kończy się moje poczucie humoru.

Powstrzymam się od oceny jakości wokalnej zaprezentowanej nam przez obu głównych bohaterów Jacentego Jędrusika i Pawła Strymińskiego. Główne role w tym trzygodzinnym spektaklu są fizycznie bardzo wyczerpujące i być może dlatego trudno było sprostać wymaganiom sceny. Jednak po wysłuchaniu jednej z ostatnich piosenek spektaklu, śpiewanej zza więziennych krat przez głównego bohatera Maxa Białystoka, trudno zrozumieć dlaczego, doświadczony przecież reżyser operowy, zastosował tak zadziwiająco łagodne muzyczne kryteria doboru obsady.
 
No cóż, należy cieszyć się z faktu, że spektakl spodobał się publiczności. Świadczy o tym reakcja większości widzów. To kolejny sukces Teatru Rozrywki w tym sezonie, tyle że nieco mniej zasłużony od poprzedniego, bardzo pięknie wyreżyserowanego przez Magdalenę Piekorz „Oliviera!”.

Warto jednak zadać pytanie, dlaczego Michał Znaniecki w ogóle pokusił się o wyreżyserowanie tak mało interesującej sztuki, skłonnej wprawić nieco bardziej wymagającego widza w osłupienie i zakłopotanie. Wiadomo nie od dziś, że zagraniczne (najczęściej amerykańskie) musicale, nawet jeśli mają barwną oprawę, niekoniecznie muszą zawierać głębokie treści i nie zawsze niosą oryginalne czy interesujące przesłanie. Dlatego też niekoniecznie wszystkie trzeba przekładać na nasz grunt.

O tym, że na szczęście nie wszyscy nasi „producenci teatralni” usiłują z dostępnej twórczości musicalowej brać co popadnie, najlepiej świadczy fakt, iż ta trzydziestoletnia ramota wystawiona w chorzowskim Teatrze Rozrywki jest polską prapremierą.

Marta Odziomek
Dziennik Teatralny
9 lipca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia