Tarantino wśród szczątków

"Psubracia" - reż. Mateusz Znaniecki - Teatr Śląski w Katowicach

Tak to już jest, że kiedy towarzystwo, nawet bardzo wesołe, postanawia sobie programowo zaszaleć, efektem tego jest zwykła nuda. Stąd może nieszczególnie bawią kabaretony i inne śmiechu warte żarty z Familiady. Na premierę „Psubraci" w reżyserii Mateusza Znanieckiego przygotowywano nas długo. Obiecywano przy tym solennie, że będzie wesoło, z pieprzem i z dużą ilością testosteronu. Wcale nie było wesoło, ostatecznie było nudno.

Akcja „Psubraci" jest naskórkowa. Ktoś wchodzi, kto inny wychodzi. Spokojnie zdążymy przez ten czas zapomnieć, że w ogóle istniał. Od czasu do czasu, ktoś kogoś uwala krwią lub obrzuca frytkami z McDonalda, kto inny potknie się o gumowe ucho, a to wystrzeli kapiszona. Inny jeszcze obliże, Bóg wie czemu, cudzą krew (wampiryzm? „Zmierzch"?). Ale nie jest tak całkiem drętwo, bo oto sensacji dostarcza jakaś oburzona pani z widowni, na którą prawie wpakowali się aktorzy w ferworze walki. Nie wykluczamy jednak, że był to z ich strony chwyt zamierzony. Jeśli tak, gratulujemy brawury. Jeśli nie, pouczamy panią, że nie ma się co tak zaperzać, ostatecznie nikomu z głowy włos nie spadł. To była farsa, to było na niby. Chyba aż za bardzo.

W roku 1992 premierę miały dwa filmy: „Wściekłe psy" Quentina Tarantino i „Psy" Władysława Pasikowskiego. Łączy je i dużo, i mało - zależy jak na to patrzeć. To samo zwierzę w tytule, obecność przemocy, wątek kryminalny, czarny dowcip, no i data premiery. Tyleż samo łączy rzeczonych „Psubraci" i „Wściekłe psy" Tarantina, bo na kanwie scenariusza do tego filmu oparł Artur Pałyga swój dramat. Mamy więc sześciu obcych sobie facetów, którzy planują skok na bankomat. Zanim tego dokonają, zdążą się bez powodu okaleczyć, krwią obryzgując wszystko w zasięgu wzroku. Posypie się mięso i klątwy, będzie trochę muzyki i liczne aluzje filmowe. Tak robi Tarantino. I zrobił tak Pałyga. Lecz są to połączenia formalne. Możemy o nich pomówić, na ogół o nich wiemy, a jest to wiedza nader oczywista. Mimo to, konotacje uwypuklono kompulsywnie, grubo je wyciosano.

Zamiar był tyleż skromny, co i ambitny. Skromny: bo chciano do Tarantina tylko nawiązać. Ambitny: bo to nie takie proste. Nie wystarczy zabijać i przeklinać. To jeszcze nie robi „Wściekłych psów" na bis. Nie pomoże też obsesyjne upieranie się na to, żeby każda kwestia była diabelnie śmieszna. Nikt się chyba na seansie „Pulp Fiction" czy „Wściekłych psów" ze śmiechu jeszcze nie zataczał. Na reakcje składają się raczej półuśmiechy, za to częste. A przede wszystkim wrażenie ogólne; że ktoś z banału niespodziewanie wyciągnął potencjał, finezję wprost z niczego; że choć powinno – bo w swej istocie wątłe i mętne – to wcale nie odrzuca, a raczej zachwyca.

Im usilniej chciano, żeby było zabawnie, tym bardziej było nudno. Konstrukcja tego dramatu jest względnie zręczna, ale przygniata ją tępotą dialogów. A dialogi od czapy to, jak wiadomo, także specjalność Tarantina. Ale nie Pana Pałygi. Skoro jednak uparł się na ten „hołd dla Tarantina", to przynajmniej był konsekwentny. Rozumiemy, że konwencję proponowaną przez reżysera „Wściekłych psów" trudno jest naśladować. Mało kto bowiem umie taktownie balansować na granicy kiczu. A jeszcze mniej potrafi wcale na niej nie balansować i wyjść na tym dobrze.
To, co pośrednio wynika z „Psubraci" to diagnoza, którą poczynił jakiś czas temu np. Zimbardo – że borykamy się obecnie z kryzysem męskości. Diagnoza ta została podana tu w sposób łopatologiczny i uproszczony do systemu zerojedynkowego. Bohaterowie „Psubraci" to przedstawiciele rozmaitych środowisk i grup społecznych, a każdy z nich jest równie pożałowania godny, co reszta. Niespełniony artysta – maminsynek, operujący jedynie monosylabami (Mateusz Znaniecki), jakiś odpowiednik bohatera „Mechanicznej Pomarańczy" prosto z Hitlerjugend (Michał Rolnicki), neurotyczny kibic, który dewocją bije nawet własną skłonność do agresji (Dariusz Chojnacki), niezasobny i banalny ojciec, z usposobienia Stępień z „Trzynastego posterunku"(Grzegorz Przybył), karykatura samuraja, co ma ambit na władze (Robert Talarczyk), a także – last but not least – kokieter-wodolejca, przypominający jednego z Blues Brothersów (Bartłomiej Błaszczyński). Nie mają oni cech dodatnich, nie budzą cienia sympatii, a jedynie złośliwy pół-uśmiech. Być może uznano, że gdyby postacie nie zostały wykonane z papieru, to nie byłoby już tak zabawnie. Tak się z grubsza przedstawia sprawa, jak idzie o tzw. postaci dramatu i – testosteron.

Ten zaś przejawia się wyłącznie agresją. Panowie są brutalni i nieudolni, są śmiesznymi nieudacznikami, którzy miotają się i niczego nie potrafią zdziałać. Są to postaci rodem ze slapsticków, tylko – na ich nieszczęście – nie z tych niemych. Niemal każdy z nich naznaczony jest jakąś tragedią lub problemem, których nie przepracował: problemy z matką, z tożsamością, pobyt w więzieniu, czy szeroko pojęte niespełnienie. Niechby sobie byli nawet tacy ułomni, bo Kmiciców już opłakano. Ale są to parodie tak jaskrawe, jakby widownia była głupsza niż można przypuszczać, jak mawia pewien dziennikarz. I niechby nawet były przejaskrawione np. w imię konwencji, ale niechby chociaż śmieszne były. Sądzimy, że twarz w torcie już raczej mało kogo bawi, a zastąpienie go frytkami to jeszcze za mało.

Aktorzy odegrali swoje role z wyczuciem i taktem. Jak idzie o krew, to owszem - walało się po scenie czerwone gumowe ucho i ktoś zużył rolkę papieru toaletowego na opatrunek. Więcej dekoracji nie pamiętam. Co do wesołości, to sprowadzoną ją do klisz w rodzaju: kibic z krzyżem na ortalionie. A co do testosteronu, to nasze niewieście, przywykłe do niego nozdrza, wcale go tam nie zwąchały. Zwąchały za to Freuda, kompulsywną przemoc oraz desperację. Brr!

A teraz idziemy zapłakać. Jak Oleńka za Kmicicem. Nie możemy się tylko zdecydować, czy nad zdewaluowaną kondycją męskości, nad „Psubraćmi", czy nad tą panią z widowni, co po takim wstrząsie pewnie już do teatru nie wróci.

Paulina Żebrowska
Dziennik Teatralny Katowice
6 maja 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia