Teatr pod zaborami
"Wielki Fryderyk" - reż. Jan Klata - Teatr Polski w PoznaniuDramat Adolfa Nowaczyńskiego jest monstrualny - chwilami przerasta i pożera swoją sceniczną adaptację.
Wielki Fryderyk na długo przed premierą pracował na swoją legendę wielkości. Po pierwsze - to pierwszy polski spektakl Jana Klaty po odejściu ze stanowiska dyrektora Teatru Starego w Krakowie. Po drugie, cieszący się niezmiennym uwielbieniem widzów Jan Peszek po raz drugi pokazuje się na poznańskiej scenie, po ponad trzydziestoletniej przerwie. Po trzecie, sam tekst Adolfa Nowaczyńskiego jest ogromny - w wydaniu Biblioteki Narodowej liczy prawie sześćset stron. Ciężar tych wszystkich oczekiwań przerósł nieco spektakl, który okazał się znacznie bardziej klasyczny i surowy, niż można się było spodziewać.
Tekst na pierwszym planie
Realizację Klaty przytłoczyła przede wszystkim obszerność tekstu, który jest tak rozrośnięty, że nie mieści się na scenie i żyje własnym życiem. Nie mogąc najwyraźniej sprostać temu rozpasaniu słów, dywagacji i monologów, aktorzy bez skrępowania wspierają się prompterami, podpowiadają sobie nawzajem, mylą się i poprawiają. Potknięcia w wypowiadanych kwestiach to zwykle najprostsza rzecz, jaką może krytykować widz, a Klata jeszcze bardziej ułatwia mu to zadanie - podpowiedzi tekstowe widoczne są także dla publiczności, a więc można je cały śledzić i kontrolować. Szczerze mówiąc, od wyeksponowanych napisów - bo taką funkcję czasem przyjmują, na przykład w niemych scenach, gdy aktorzy tylko gestykulują - trudno się oderwać, czasem zupełnie odwracają uwagę od gry aktorskiej. W ten sposób tekst staje się głównym bohaterem - ważniejszym nawet od samego Fryderyka - który panuje nad rozwojem zdarzeń, nawet jeśli aktorom zdarzy się go zapomnieć.
Ta umowność stwarza poczucie, że oglądamy spektakl niedokończony, wciąż w trakcie twórczego procesu - z drugiej strony jednak, upominający się o swoje miejsce tekst nie pozwala na żadne zmiany w przebiegu sztuki. Czasem też frustruje widza - bo w końcu może przeczytać go sobie sam, nie musi siedzieć i czekać, aż odczytają mu go aktorzy. A te lektury ciągną się bez końca - sztuka trwa ponad cztery godziny i nie są to wcale godziny łatwe ani dynamiczne. Nawet jeśli dzieje się dużo, to przede wszystkim w toczonych godzinami dyskusjach.
Dworskie dysputy
Dyskusyjny charakter oddaje klimat poczdamskiego dworu pomiędzy rozbiorami I Rzeczpospolitej. Cesarz Fryderyk Wielki (gościnnie Jan Peszek) lubuje się w długich wywodach o ekonomii, europejskiej polityce i wadach Polaków, a cały dwór gromadzi po to, by go - tak jak i widownia - słuchał. Peszek oczywiście bryluje w swojej przede wszystkim satyrycznej roli podstarzałego władcy, któremu w głowie wciąż na zmianę zyski z owczej wełny, czystość rasy i nieprzyzwoite dowcipy. Aktorska swoboda i ogromne doświadczenie pozwalają mu swobodnie igrać sobie z przerastającą wszystkich obszernością tekstu, improwizować obok niego, żartować z tych niedostatków, które można przypisywać po prostu cesarskiemu zdrowiu i wiekowi. Przy nim pozostałe postaci zdają się zaledwie tłem, a kroku Peszkowi dotrzymuje jedynie Michał Kaleta w roli biskupa warmińskiego Ignacego Krasickiego. Sprytny biskup dołącza do dworskiego grona i próbuje czerpać garściami z cesarskiej łaski, jednak nie czuje się tam coraz lepiej, a coraz bardziej obco. Opowiada Frycowi anegdotki o pijaństwie i obżarstwie swoich rodaków, pozornie owija sobie władcę wokół palca, ale ostatecznie i tak się dowie, że nie jest Prusom do niczego potrzebny - pozostaje co najwyżej błaznem, nadwornym wierszopisem, zabawką, która zaraz się znudzi. Jak i pozostali Polacy.
W cieniu historii
Wizualnie Wielki Fryderyk prezentuje się bardzo prosto - na surowej, nagiej, niemal pozbawionej rekwizytów scenie aktorzy grają w klasycznych kostiumach z epoki. Znajdziemy tu także wypróbowane już chwyty muzyczne i choreograficzne Jana Klaty, dynamizujące sztukę i dzielące ją na spójne fragmenty. Największe wrażenie robi ta scena, w której - w przeciwieństwie do całego spektaklu - nie pada ani jedno słowo. Jest to pogrzeb ukochanego psa cesarza zilustrowany długą, przedziwną procesją, po której cały dwór pada na ziemię jak psy targane konwulsjami. To zarazem wizja niechybnej śmierci cesarza i upadku jego ludzi - dwór bez władcy przestanie istnieć - oraz symbol obcości, jakiej wciąż musi doświadczać polski biskup w tej pruskiej rzeczywistości. Scenę zamyka Michał Kaleta recytujący bajki Krasickiego o zwierzętach. Pocieszne rymowanki dla dzieci nabierają tu nowego, groźnego znaczenia, bo zwierzęta nieuniknienie zaczynają przypominać swoje ludzkie odpowiedniki. Dziś już chyba nikt nie spodziewał się po bajkach takiej mocy, jaką Kalecie udało się uruchomić w tej mrocznej deklamacji.
Cały dramat Nowaczyńskiego okazuje się nadspodziewanie współczesny - traktuje o układach sił, o narodzie i jego obawach oraz słabościach, o mechanizmach egzekwowania władzy i budzenia strachu wśród sąsiadów. Ponadto cesarz Fryderyk z lubością wymienia wady Polski i Polaków, którym niestety trudno odmówić nie tylko błyskotliwości, ale i słuszności. Przenoszenie wymowy tego dramatu na dzisiejszą sytuację polityczną byłoby jednak zbytnim uproszczeniem - Klata dobrze o tym wie i nie sili się na takie zabiegi, bo machina historii jest znacznie potężniejsza, niż bieżące układy sił w Polsce. Historia to ogromny twór, którego nie sposób pomieścić w długich czterech godzinach, nie sposób go spamiętać ani wyjaśnić. Jest wielka, męcząca i niedoskonała - jak Fryderyk, jak ten spektakl, jak Polska.