Teatr powinien być pięknym bukietem
Rozmowa z Markiem Gierszałem.- Widziałem kiedyś w teatrze dobrze ubraną, kulturalną klasę średnią i ci ludzie cieszyli się z takiego poziomu humoru, wulgarności, że przeżyłem szok. Jak to jest możliwe, że oni nie widzą, że to jest takie chamskie, nie do przyjęcia? – mówi Marek Gierszał w wywiadzie dla Małgorzaty Klimczak z Dziennika Teatralnego.
Małgorzata Klimczak: 8 lutego w Teatrze Polskim w Szczecinie odbędzie się premiera sztuki „Jeszcze Polska nie zginęła... póki się śmiejmy". Niemiecki autor Jürgen Hofmann opowiada o polskiej walce podczas II wojny światowej. Co to za sztuka?
Marek Gierszał - Ernst Lubitsch, który był niemieckim reżyserem żydowskiego pochodzenia z polskich ziem, w Ameryce zrobił kilka filmów na podstawie opowiadań Melchiora Lengyel, węgierskiego pisarza żydowskiego pochodzenia. Jeden z jego filmów „To Be or Not to Be" był oparty na podobnej historii jak nasza. Z teatrem, z przedstawieniem „Hamleta", które jest grane w tym teatrze. Film miał premierę w 1940 roku, chociaż źródła różnie podają datę, i to jest film absolutnie kultowy w Niemczech. Na podstawie tego filmu i opowiadania Jürgen Hoffmann zrobił sztukę, która korzenie ma w filmie Lubitscha, ale on ją ubogacił, i nazwał „Jeszcze Polska nie zginęła". Ja, przygotowując tłumaczenie z moim przyjacielem Herbertem Kaluzą, dopisałem za zgodą autora tytuł „Jeszcze Polska nie zginęła, czyli być albo nie być". Ostatecznie tytuł został w formie „Jeszcze Polska nie zginęła... póki się śmiejemy". Jürgen Hofmann to jest rocznik wojenny, więc z wojną nie miał nic wspólnego, ale przeżył burzliwe lata 60. jako młody intelektualista i napisał tę sztukę w latach 80. Była ona grana z ogromnym sukcesem, nie tylko w całym obszarze niemieckojęzycznym, ale również w ponad 30 krajach. Dziwne, że to nie było grane w Polsce. Jakieś 10 lat temu poznałem autora przez przypadek i chciałem zająć się tą sztuką, ale wtedy były jakieś prawne problemy dotyczące jej tłumaczenia. Dopiero po interwencji Jürgena udało się uzyskać wszystkie pozwolenia od wydawnictwa.
Mówi pan, że w Niemczech spektakl był grany z powodzeniem, a przecież naród niemiecki jest tak przedstawiony krytycznie. Gdyby w Polsce Polak tak napisał o Polakach, to wiemy, czym by się to skończyło. Uznano by go za zdrajcę narodu, a w mediach byłby hejtowany. Jak to się stało, że Niemcy akceptowali tę sztukę?
- Myślę, że tych historii nie można porównywać. To, co zrobili Niemcy jako państwo, tego się nie wymaże i to jest coś, co pozostanie na setki lat w naszej kulturze. Jako człowiek, który od ponad 20 lat mieszka w Niemczech, znam to bardzo dobrze. Nie zapadają tam żadne decyzje polityczne, przy podejmowaniu których II wojna światowa nie siedziałaby przy stole. Ten naród jest bardzo straumatyzowany swoją historią, bo to jest wielki temat, który ciągle wraca. Niektórzy ludzie już mają dość i chcą się odciąć od ciągłego dłubania w ich sumieniu narodowym, ale cokolwiek się dzieje, temat wraca. Na szczęście po wojnie duże mocarstwa wprowadziły tam, głównie Stany Zjednoczone, i ten proces się udał. Dzisiaj Niemcy to naprawdę demokratyczne państwo, przy wszystkich błędach, o których się mówi. To drugie państwo, po USA, do którego ludzie uciekają, bo chcą tam żyć. I wcale nie dlatego, że tam dostaną wysoki socjal, ale dlatego, że to jest bardzo pluralistyczne państwo. Stawianie wolności człowieka w centrum to jeden z najważniejszych artykułów niemieckiej konstytucji: „Godność człowieka jest nienaruszalna". Wszystko to jest pokłosiem czegoś strasznego, co się wydarzyło w historii tego kraju. W latach 60. pokolenie dzieci urodzonych podczas wojny lub tuż po wojnie zaczęło drążyć historie swoich rodziców i stawiać im zarzuty dotyczące ich przeszłości. Dzisiaj w rodzinach niemieckich to jest zasuszona rana, ale ciągle sącząca. Dlatego ciągle pada pytanie: jak to było możliwe? Ale dzisiaj jest inny kraj. Ja rozumiem, dlaczego wielu ludzi chce mieszkać w Niemczech. Oczywiście nie jest to kraj miodem i mlekiem płynący, są problemy, ale jest wiele rzeczy, o których warto mówić.
Ale w sztuce nie jest tak poważnie, występują elementy humorystyczne.
- To idzie za filmem, a film jest po prostu komedią. Sztuka też jest komedią, ale kontekst jest szalenie poważny, bo przecież jedno państwo napadło na drugie. Widzimy co nazizm zrobił Polsce, ale też całemu światu. W sztuce pokazujemy, jak ludzie sobie z tym radzą, tworzą się sytuacje komiczne. To jest komedia, ale szukamy prawdy, która jest pokazana w opowiadaniu. Jesteśmy bardzo ciekawi, czy nam się to uda, bo to jest bardzo cieniutka linia. Zastanawiamy się, jak to odbiorą ludzie w kontekście wojny, którą mamy całkiem niedaleko, w kontekście zagrożeń i przemiany świata.
Niemcy nauczyli się akceptować swoją historię, a Polacy potrafią zrozumieć subtelny humor, czy wolą dosadność?
- Mam nadzieję, że będę potrafił przekonać publiczność do swojej koncepcji, a przede wszystkim, że aktorzy będą to potrafili zrobić. Co do publiczności, to byłbym ostrożny, bo publiczność w Polsce, w Niemczech czy na świecie jest po prostu różna. Widziałem kiedyś w teatrze dobrze ubraną, kulturalną klasę średnią i ci ludzie cieszyli się z takiego poziomu humoru, wulgarności, że przeżyłem szok. Jak to jest możliwe, że oni nie widzą, że to jest takie chamskie, nie do przyjęcia? Myślę, że taką publiczność można znaleźć również w Niemczech. To są pewne grupy. Ale są też grupy, które w Teatrze Polskim się nudzą i uważają, że to jest za mało intelektualny teatr. W moim wyobrażeniu teatr powinien być jakimś pięknym bukietem, zebranym na bardzo bogatej łące. Są wszystkie kwiatki, a każda pszczółka pójdzie do tego kwiatka, który woli. Niech taki będzie teatr.
Pana rola jako reżysera polega na tym, żeby pokazywać dobry teatr i przekonywać widza do pewnych rzeczy.
- Ale mamy różne definicje tego, co jest dobre. Mesjański teatr od 30 lat usiłuje pouczać, moralizować, politykować. Mam z tym duży problem, bo uważam, że trzeba zacząć od siebie i przede wszystkim ustawić swoje życie, a nie ustawiać życie innym ze sceny za państwowe pieniądze.
W Teatrze Polskim w Szczecinie proponuje pan bardzo różnorodny teatr i w kilku przedstawieniach, które pan wyreżyserował, różnorodnie rozłożył pan akcenty. Co pana przyciąga do tego teatru, że tak chętnie pan tu reżyseruje?
- Jest wiele aspektów, które można by było wymienić. Po pierwsze bardzo lubię ten zespół, nawet jeżeli mamy konflikty w pracy. Jest Adam Opatowicz, którego bardzo cenię i liczę się z jego zdaniem. Duże znaczenie ma dla mnie również to, że jest to teatr, który jest bardzo blisko mojej rodziny i mojego domu i mogę w weekend jechać do Berlina. Jak się jest w miłym towarzystwie, z człowiekiem, który prowadzi ten teatr, z którym można rozmawiać, zmagać się artystycznie, to znaczy, że czegoś się uczymy od siebie. Lepsze warunki pracy mógłbym mieć tylko w domu. Z drugiej strony jak się jest w procesie pracy nad przedstawieniem, bycie z rodziną i dla rodziny jest bardzo trudne, więc to dobre rozwiązanie, że jestem poza domem, ale mogę do niego w każdej chwili pojechać.
Postawił pan w życiu na reżyserię, ale chętnie wraca pan do aktorstwa. Czym dzisiaj jest dla pana aktorstwo?
- Zawsze chciałem być reżyserem i głównie nim jestem. Natomiast w codziennym życiu, w którym trzeba zarobić na rodzinę, zawód aktorski mi w paru momentach pomógł. Na pewno nie jestem aktorem, którego można porównywać z aktorami w teatrze, którzy na co dzień udoskonalają swój warsztat pracy. Grałem i w Polsce, i w Niemczech, jeździłem po obszarach niemieckojęzycznych ze swoimi sztukami. Dzięki temu wiem więcej od kolegów, którzy są od 30 lat na scenie, ale nigdy nie widziałem siebie w roli aktora, który gra na co dzień. Nie wiem, czy bym tak potrafił. Nie zabiegam o role, ale od czasu do czasu bardzo chętnie w czymś zagram. Są pewne rzeczy, które chciałbym zagrać i myślę, że mi się uda.
A pamięta pan film „ESD" na podstawie słynnej Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz? Gra pan tam Janusza Pyziaka.
- Oczywiście, że pamiętam. To był mój pierwszy film. Dobrze, że mi pani przypomina, muszę to znaleźć i pokazać moim dzieciom. Opowiem pani taki epizod. Mieszkaliśmy w Niemczech i przyjechaliśmy do Torunia do dziadków Jakuba. Mały 3-letni Jakub siedzi mi na kolanach i oglądamy „Pogranicze w ogniu", gdzie zagrałem tylko kilka odcinków i akurat mnie rozstrzeliwują. Spadam z pociągu, a Jakub w płacz, że mnie zabili. Musieliśmy poświęcić kilka minut, żeby dziecko zrozumiało, że jestem przy nim i trzymam go na kolanach, i żyję. A „ESD" to był mój pierwszy film i musiałem wziąć urlop dziekański na studiach, żeby w nim zagrać. Na szczęście udało mi się zaliczyć wszystkie egzaminy i nie straciłem tego roku.
Pan postawił na reżyserię, a syn na aktorstwo. Na pewno jest pan dumny z osiągnięć Jakuba.
- To pytanie stwarza przestrzeń do takiego myślenia, że dziecko można kochać bardziej, szczególnie kiedy osiąga jakiś sukces. Nie, byłbym z niego tak samo dumny, gdyby był stolarzem albo aktorem bez sukcesu. Cieszę się, że możemy się spotkać w sferze duchowej i zawodowej i wymieniać myślami, poglądami. To jest bardzo cenne. Obaj kochamy filmy, a pasję kochania filmów ma na pewno ode mnie.
Zadałam to pytanie z tego powodu, że Jakub ciekawie prowadzi swoją ścieżkę kariery, gra w ciekawych filmach, dokonuje dobrych wyborów.
- Po pierwsze trzeba mieć szczęście, a on to szczęście ma. Po drugie pokazuje, że jest wart określonego wyboru reżysera czy producenta. I po trzecie cieszę się, że dokonuje takiego wyboru, bo to nie jest tak, że jesteśmy liściem na wietrze. Nie za wszystko jesteśmy odpowiedzialni, ale jednak pewne rzeczy możemy. Za tym stoją decyzje i cena, bo wszystko ma swoją cenę. Jestem dumny, że mam tak wspaniałego syna, ale nie byłby mniej wspaniały, gdyby robił coś innego w życiu.
To zaprośmy widzów na spektakl.
- Zawsze przy okazji pierwszych spektakli z udziałem widzów proszę, żeby dobrze o nas mówili, jak będzie im się podobało, bo wtedy przyjdą inni i będziemy mieli dla kogo grać. A jak im się nie podobało, to też niech dobrze o nas mówią, ale swoim nieprzyjaciołom, bo stracą czas i pieniądze, a my też będziemy mieli dla kogo grać. Ale zachęcam ludzi, żeby przyszli zobaczyć, czy to prawda, że „Jeszcze Polska nie zginęła... póki się śmiejemy".
__
Marek Gierszał - Aktor filmowy, reżyser i aktor teatralny. W 1988 ukończył studia w PWST w Krakowie. W tym samym roku wyjechał do Niemiec, gdzie pracuje jako reżyser teatralny. Reżyseruje także dla polskich teatrów, m.in. dla Teatru Polskiego w Szczecinie. Jest ojcem aktora Jakuba Gierszała.