Teatr rodzi się w nas i z nas
Rozmowa z Marią KierzkowskąZ Marią Kierzkowską, aktorką Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu, rozmawia Wiesław Kowalski
Rozmawiamy w trakcie XX Festiwalu Kontakt, który jak co roku prezentuje spektakle pochodzące z różnych kultur, a zatem i wielość form teatralnych, stylistyk i konwencji. Czy te doświadczenia, jako widza, są dla Pani bagażem, z którego czerpie Pani w przyszłości?
Zawsze z niecierpliwością oczekuję na kolejne edycje Kontaktu. Dają one możliwość zobaczenia w jednym miejscu i czasie wielu różnych sposobów patrzenia na teatr i korzystania z odmiennych środków teatralnych. Jest to dla aktora doświadczenie niezwykle cenne. Nawet na błędach innych można się wiele nauczyć. Ciekawe jest obserwowanie i poznawanie innych wrażliwości, odmiennych punktów widzenia i interpretacji poruszanych problemów, nawet jeśli nie jest to w zgodzie z naszymi artystycznymi upodobaniami , budzi nasze kontrowersje czy sprzeciw. Wyrzucam sobie, że zbyt rzadko oglądam przedstawienia w innych teatrach. Ale nasza praca nie zawsze nam na to pozwala. Myślę, że ważne jest, by śledzić, co się dzieje w teatrze – obserwować nowe sposoby kreowania scenicznego świata i rezultaty pracy z aktorem.
W tym roku była Pani nie tylko widzem Kontaktu, ale również aktorką, która wystąpiła w konkursowym spektaklu Caritas. Dwie minuty ciszy, w reżyserii Lies Pauwels. Proszę powiedzieć, jak według Pani przyjęła toruńskie przedstawienie międzynarodowa publiczność? Czy jej reakcje były inne? Jaką energię czuła Pani z jej strony?
Wydaje mi się, że publiczność festiwalowa jest dość trudna i wymagająca. Przyjeżdżają historycy teatru, krytycy, recenzenci, czyli wytrawni znawcy teatru, którzy wiele widzieli i stawiają poprzeczkę nieco wyżej. Czasem bariera językowa utrudnia odbiór. Wydaje mi się, że podczas festiwalowej prezentacji Caritas publiczność żywo reagowała na spektakl, co nie znaczy, że wszystkim się podobał, o czym mieliśmy okazję się przekonać podczas wieczornej dyskusji. Pojawiły się opinie bardzo różne, również krytyczne - tyle że ta najbardziej miażdżąca była dość ogólnikowa.
W Caritas przyszło się Pani zmierzyć z dramatem starzejącej się kobiety, która próbuje poddać korekcie wszelkie znamiona tego nieuniknionego procesu. Czy Pani też już z tym problemem się boryka?
Wiadomo, że starzenie się, upływ czasu bywa dość trudny dla kobiet (śmiech). Nie jestem wyjątkiem. Ale to nie tylko problem kobiet. Mężczyźni też nie są od niego wolni.
Pani bohaterka chciałaby wyciąć także pewne fragmenty swojej pamięci. Czy w Pani teatralnej biografii też są takie chwile, role, spotkania, o których nie chce Pani pamiętać, czy o których niechętnie Pani mówi i nie chce do nich wracać?
Takich drastycznych przypadków czy incydentów chyba raczej nie było. Choć na pewno były zdarzenia, które przyniosły gorsze efekty, niż moglibyśmy sobie tego życzyć. Praca aktora wiąże się z dużymi napięciami, emocjami. Czasami było trudno, czy to ze względu na materiał, z którym przyszło mi się mierzyć, czy na kłopoty z komunikacją. Nie zawsze nadajemy na tych samych falach. Nie przypominam sobie jednak takich przedsięwzięć, których bez reszty żałuję, choć były i takie, które kończyły się w moim mniemaniu fiaskiem. Ale przykre doświadczenia też są aktorowi potrzebne. W tego typu sytuacjach – przynajmniej w moim przypadku - dochodzi do takiego przypływu energii, buntu, niepogodzenia czy frustracji, które mobilizują. Niepowodzenia w teatrze, tak jak i w życiu, mogą być konstruktywne.
Spektakl Caritas już zawsze będzie mi się kojarzył z jedną sceną, w której najpiękniej jak tylko może na deskach teatru zagrały ekspresja mimiki i niezwykle sugestywna, wysublimowana mowa ciała. Czy ta scena była od początku w scenariusza, czy też jest wynikiem improwizacji i zrodziła się w trakcie prób?
Na pierwszej próbie nie było scenariusza. Spotykaliśmy się z Lies jeszcze przed wakacjami, kiedy dokonywała obsady. I wtedy poznaliśmy jej niecodzienny sposób pracy. Dostawaliśmy tematy do improwizacji i - jak się później okazało - to na niej opierała się nasza praca. Te tematy często prowokowały nas do bardzo osobistych wypowiedzi. Mam wrażenie, że gdybyśmy mieli trochę więcej czasu albo prób w przestrzeni dużej sceny, to spektakl wyglądałby jeszcze inaczej, ponieważ dla Lies bardzo ważne jest „myślenie obrazami”.
Jakich właściwości czy predyspozycji poszukiwała Lies Pauwels w aktorze; czego oczekiwała i co dla niej było najważniejsze podczas dokonywania obsady?
Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie dokonywała wyboru. Być może odbywało się to pod kątem jej pomysłu i wizji spektaklu. Jej koncepty ewoluowały pod wpływem pracy z nami, ponieważ Lies, jako człowiek i reżyser, jest niezwykle otwarta. Dawała nam poczucie bezpieczeństwa. Tematy do improwizacji zmuszały nas do wyraźnego określenia i zajęcia stanowiska. W żaden sposób nas nie ograniczała. Mogliśmy używać wszystkich środków aktorskich. Wyjątkowe było to, że zaskakiwaliśmy i odkrywaliśmy zarówno siebie samych, jak i kolegów. Materiału, który powstawał w improwizacjach, było bardzo dużo; starczyłoby go na kilka spektakli. Szkoda, że nie wszystko mogło się znaleźć w przedstawieniu.
Wróćmy jednak do wspomnianej sceny...
To była jedna z naszych pierwszych improwizacji. Muzyka na początku chyba była inna, ale równie piękna. Każdy z nas miał zrobić jakiś gest, który mógłby się odnosić do wszystkich kolegów. Zaproponowałam gest powitania, przytulenia, podyktowany potrzebą bliskości, kontaktu z drugim człowiekiem. Kolejne uwagi Lies rozwijały tę improwizację. Drugim zadaniem było mi tego kontaktu odmawiać. Kiedy doszłam do Michała, Lies poprosiła, żeby pozostali koledzy zeszli ze sceny, a my mieliśmy kontynuować. Zasugerowała jeszcze, żebym starała się nie dotykać podłogi. To wystarczyło, by nas uruchomić. Niesamowite jak jedna mała uwaga może rozwinąć i rozwibrować scenę.. .
Sposób, w jaki Pani o tym mówi, świadczy bez wątpienia, jak ważne było dla Pani spotkanie z Lies Pauwels. A przecież większość Pani dotychczasowych ról budowała jednak literatura, niejednokrotnie klasyczna. Jak po rolach w dramatach Schillera, Fredry, Szekspira, Eurypidesa czuła się Pani w teatrze wywiedzionym z improwizacji, gdzie słowo nie jest najważniejsze?
Myślę, że to było dla wszystkich aktorów ogromnie trudne wyzwanie. To jakby powrót do źródeł, do nas samych. Przecież nie było niczego, za czym moglibyśmy się schować, nie było postaci i ról określonych przez literaturę. Wymagało to od nas nieustannej uwagi, czujności, obnażania tego, co myślimy i czujemy. Tematy były różne, np.: kontrowersyjna postać, ekstremalna sytuacja, normalne-nienormalne, tragiczna sytuacja w świecie, przemoc w rodzinie, twoich dziesięć przykazań, zmiana osobowości. Zostaliśmy wpuszczeni na głęboką wodę, bo ten spektakl rodził się z nas i w nas.
Czy nie trochę podobnie pracowało się z Marcinem Wierzchowskim podczas prób do Przedostatniego kuszenia Billa Drummonda?
Rzeczywiście podobnie, ale nie do końca. U Marcina też były improwizacje, ale mniej pracowaliśmy ciałem i więcej było pracy koncepcyjnej. Temat zawężał przestrzeń poszukiwań i był bardziej określony. U Pauwels tematy były bardziej ogólne.
W przedstawieniu Wierzchowskiego Pani postać dotyka problemu kompromisów, do jakich zmusza aktora praca w teatrze. Czy w swoim monologu wykorzystała Pani może osobiste doświadczenia w tej materii? Jak ten monolog się napisał?
Nie od razu trafiłam na właściwy trop. Miałam z tym kłopot, ale i dużą swobodę. Marcin jest delikatny i czujny, zostawia aktorowi ogromną wolność . Każdy z nas musiał określić sam, czym dla niego jest gest Drummonda. Razem szukaliśmy i dość szybko doszliśmy do wniosku, że będę mówiła o swojej pracy, o kondycji aktorki-człowieka. To był pierwszy raz, kiedy nie dostałam tekstu do ręki. Długo zastanawiałam się, czym tę pustkę wypełnić. Czułam się trochę bezbronna. Ale przynosiłam na próby różne propozycje - teksty Jelinek, Bernhardta, który mnie fascynuje… Chciałam , by ten monolog miał coś z Bernhardtowskiego okrucieństwa. By był rozrachunkiem z własnym konformizmem, zakłamaniem, powierzchownością, z bylejakością i pójściem na łatwiznę. Sama konstrukcja monologu została „spięta” przez Marcina. Nie byłam jeszcze do końca gotowa, by ta wypowiedź od początku do końca była tylko i wyłącznie moja.
A zatem czy można w zawodzie aktora iść na kompromis, czy też trzeba z nim walczyć?
To trudne pytanie, bo kompromis kompromisowi nierówny. To zależy od wielu różnych czynników. Na pewno nie można siebie zakłamać, bać się czy przestraszyć odmienności zdania. Trzeba być wiernym swoim przekonaniom, trzeba żyć w zgodzie z samym sobą, bo tylko wtedy może powstać coś naprawdę ważnego. Tylko na drodze dialogu z reżyserem, a nie wiernego poddaństwa. Niejednokrotnie dochodzimy do tych samych wniosków czy konkluzji, ale podążając inną drogą, w różnym czasie i tempie. Dlatego kompromis, nie bezwolny i absolutny, jest dopuszczalny i potrzebny.
Na pewno Lies Pauwels i Marcin Wierzchowski otworzyli przed Panią nowe przestrzenie aktorskiego wyrazu. Wcześniej pracowała Pani z Grzegorzem Wiśniewskim nad rolą Marii Stuart w dramacie Schillera; z artystą, o którym mówi się, że jest reżyserem szalenie wymagającym i konsekwentnym. Pani też nie ukrywa, że lubi walczyć o swoje role, o swoją wizję postaci. Jak w tym przypadku udało się dochodzić do kompromisów?
Grzegorz jest w mojej pracy ważnym reżyserem. Trudno było mi się zgodzić do końca z jego wizją postaci, z jej okrojeniem i uczynieniem z niej postaci drugoplanowej. Ale też szanowałam jego koncepcję, w której zwrócił się bardziej w kierunku polityki na dworze Elżbiety. Maria stała się ofiarą tej polityki, była tylko pionkiem w tej grze. Żal mi było, że nie mogłam pokazać całej złożoności tej postaci, będącej wynikiem długoletniego internowania i oczekiwania na stracenie. Mam wrażenie, że ten spektakl nie do końca oddaje los jednostki, która 20 lat spędziła w więzieniu. Chciałam, jako odtwórczyni Marii Stuart, bardziej całościowo nakreślić absurdalność sytuacji, w której się znalazła. Ale nie dziwię się Grzegorzowi, że dokonał nieco innego wyboru, bo sceny z Elżbietą są naprawdę znakomicie napisane.
Na co teraz w teatrze ma ochotę Maria Kierzkowska?
Trudne pytanie. Teatr czasami mnie cudownie zaskakiwał swoimi propozycjami. Tym, że mogłam być Medeą, Iwoną, Bianką, Marią Lebiadkin, Agafią… Dlatego chciałabym dalej być tak wspaniale zaskakiwana.