Teatr rodzi się w rozmowach

Przeczytane... zasłyszane... obejrzane...

Zbliża się ważna chwila dla polskiego teatru: rozstrzygnięcie dotyczące dyrektora krakowskiej narodowej sceny. Z upływem sezonu kończy się kadencja jej obecnego szefa. Czy będzie dalej sprawował swoją funkcję, czy ktoś go zastąpi na tym stanowisku? Nikt nie wie jakie zamiary ma wobec swojej sceny Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Czy będzie konkurs? Kto do niego przystąpi? A może mianowanie dyrektora odbędzie się w wyniku konsensusu zawartego między zespołem Narodowego Starego Teatru, a jego organizatorem. Mnożą się plotki i spekulacje, a przecież najważniejsze jest, by nie doszło do sytuacji jaka miała (i ma) miejsce we wrocławskim Teatrze Polskim. Mimo, że w przypadku Krakowa okoliczności są zasadniczo inne.

Nie jest moim zamiarem poruszać w tym felietonie kwestii personalnych, sugerować rozwiązań. Niech to, co o tym myślę, pozostanie moją tajemnicą. Chciałem podzielić się refleksjami na temat szerszy, dotyczący usytuowania narodowej sceny w naszym pejzażu kulturalnym, warunków jakie powinna ona spełniać w życiu społecznym. W moim głębokim przekonaniu rozwiązania personalne powinny z takich refleksji wynikać, a nie wyprzedzać je.

Pamiętam sytuację sprzed wielu lat, kiedy stanowisko dyrektora warszawskiego Teatru Narodowego obejmował, nieżyjący już, Jerzy Grzegorzewski. Wówczas na łamach prasy i innych mediów przetoczyła się dyskusja, co oznacza misja narodowej sceny, jakie są jej powinności, kto powinien jej przewodzić itp., itd. Ta dyskusja nie przyniosła konkretnych wniosków. Ale była! Dzisiaj - w poważnym wymiarze - praktycznie nie istnieje. Sprowadza się do tego kto się nadaje, a kto nie, kto ma bardziej głośne nazwisko, na czyje poparcie może liczyć i z jaką opcją polityczną, środowiskową czy towarzyską ma powiązania. Zamiast istotnej refleksji o kształcie narodowej sceny rozwija się personalna zawierucha. Ugruntowują się różnice zdań i podziały w zespole, trwa walka o poszerzenie strefy wpływów, ciche lobbowanie i agitacja, mnożą się mało odpowiedzialne wypowiedzi. Pewne sygnały dają też media: komu będą przychylne, a komu nie. Komu, a nie czemu! Dla władz różnego szczebla są to ważne podpowiedzi, bo z dziennikarzami trzeba się układać. Cóż, w takich czasach przychodzi nam żyć!

W 2014 roku czasopismo „Kraków" poprosiło o wypowiedzi na temat kryteriów jakie powinien spełniać teatr, który ma w swojej nazwie przymiotnik „narodowy". Najbardziej sceptyczny był Tadeusz Nyczek, który sugerował, że obowiązki narodowe dotyczyły Polski zniewolonej, a dzisiaj straciły rację bytu. Jeśli jednak istnieje potrzeba „długotrwałej misji podtrzymania ducha polskości w narodzie", to taki teatr powinien być „rewizjonistyczny, broniący polskiej wysokiej kultury (...), rewidujący polską mitologię." Broń Boże nie jako tradycyjnie potraktowany obowiązek szkolny. Krzysztof Jasiński mówił tak: „Teatr narodowy wolnego narodu powinien być teatrem wartości wywodzących się z buntu przeciw wszystkiemu, co wolności zagraża (...) powinien uwznioślać, bo orły narodowe latają za nisko." I dalej: „Minister kultury powinien chuchać i dmuchać na teatr narodowy." Postulował też obowiązkowy repertuar arcydramatu polskiego i światowego, doskonałą formę artystyczną oraz (!) wypełnioną widownię i owacje na stojąco. Wacław Krupiński domagał się artyzmu i myśli - nie prowokacji, polemiki - nie destrukcji. I nie rewolucji, ponieważ „narodowy teatr to jednak także po części teatr kanoniczny, co nie znaczy skostniały i na pewno nie teatr jednego wielkiego eksperymentu." Edward Chudziński był najbardziej pragmatyczny. Utrzymywał, że spór o kształt teatru narodowego do niczego nie doprowadzi, bo radykalna prawica domaga się nade wszystko poszanowania narodowej tradycji, a teatralne młode pokolenie, wsparte przez liberalne media, widzi „narodowość" w odkrywaniu sztuki XXI wieku.
Przytaczam niektóre zdania respondentów pisma „Kraków", żeby uzmysłowić na jaki niepewny grunt wchodzimy. To być może tłumaczy, że uroczystości 250-lecia Teatru Publicznego (i Narodowego), obchodzone w 2015 roku, nie przyniosły żadnych poważnych refleksji na ten temat.
Jaki ma być teatr narodowy? DZISIAJ! Bezwzględnie należy próbować zdefiniować jego powinności, choć to niezwykle trudne. Tam, gdzie takiej definicji brakuje, konkursy na stanowiska dyrektorów scen przypominają wybory miss lub mistera piękności: kto lepiej zaprezentuje się komisji, potem „się zobaczy", w ostateczności można odwołać nowego szefa. Albo stają się wypadkową różnego rodzaju nacisków. I nie chodzi tylko o tzw. wielką politykę - zawsze uważałem, że mecenas powinien mieć głos decydujący komu i za co płaci, bo wówczas ponosi odpowiedzialność za swoje wybory, ale przy próbach cenzury artystycznej granica jest nieprzekraczalna. Dzisiaj przestrzegam przed przepychankami lokalnymi. Te obrzydliwe zabiegi znam z autopsji, dlatego o nich piszę.

W przeszłości docierały do mnie (i czasami nadal docierają) „wypracowania" kandydatów konkursowych. Ograniczają się one zazwyczaj do prezentowania własnego JA, do spisu tytułów, nazwisk reżyserów i twórców z którymi JA chce współpracować, czasami przynoszą trochę ogólnikowych odniesień do tradycji sceny, trochę populizmu, wreszcie nieco zakamuflowanych sugestii do jakiej opcji medialnej czy artystycznej jest owemu JA najbliżej. I tyle... A tutaj najważniejszy powinien być TEATR, jego kulturowe usytuowanie i społeczne powinności. JA to zaledwie (aż!?) wypadkowa podstawowej wizji. W mojej głowie powstało dalekie skojarzenie, chyba uprawnione. HBO pokazuje głośny serial Paolo Sorrentino pt. „Młody papież". Z pewnością dla wielu kontrowersyjny, dla niektórych wręcz bulwersujący. Ale stawia on ważne pytanie. Kto ma być medialną i publiczną gwiazdą: Pan Bóg, czy jego ziemski namiestnik? Zatem co ważniejsze: konstelacja teatru, czy mianowany dyrektor? Nawiasem mówiąc, dyrektorami nie powinni być wybitni reżyserzy. Szkoda ich na to. Zamiast uprawiać sztukę w sposób nieskrępowany – będą grzęznąć w planowaniu i sprawozdawczości.

Czym dzisiaj powinna być misja narodowej sceny? Konia z rzędem temu, kto potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Unikamy tego słowa, stosujemy określenia zastępcze, dezawuujemy potrzebę. W oficjalnych zapisach można znaleźć określenie, że „teatr narodowy jest państwową instytucją artystyczną o szczególnym znaczeniu dla polskiej kultury narodowej" . Potocznie i w uproszczeniu uważa się, że misja sceny polega na działalności niekomercyjnej uprawianej dla dobra ogółu (publiczności). Nieco szerzej próbowali odnieść się to tego problemu cytowani przeze mnie respondenci pisma „Kraków". Ale wątpliwości nadal pozostają, brakuje kontekstu „tu i teraz"! Bo czym jest dzisiaj ogół, przy tak drastycznym podziale społeczeństwa? Czy istnieje jakikolwiek kanon sztuki w dobie niezwykłych zawirowań estetycznych? Co oznacza wartość w czasach kryzysu wartości? Czym jest relatywizowane dzisiaj pojęcie wolności? Na ogół zapomina się, że powinnością misyjną narodowej sceny powinno być również kształtowanie gustów, tworzenie nawyków uczestniczenia w kulturze, wzbogacanie wiedzy. Trzeba też pamiętać o „magiczności" sztuki teatru, czego tak brakuje na naszych scenach. W pościgu za modą, ważne są również odpowiedzi (lub podpowiedzi) na pytania: jak żyć. Nie tylko konstatacja, że nie sposób jest żyć.

Mgliście wynika z tego, że scena narodowa, najbardziej predysponowana do uprawiania misji, powinna być eklektyczna. Ale co to dzisiaj znaczy? Każdemu po trochę, każdemu według jego potrzeb? To idiotyzm sprowadzający się wyłącznie do zręcznej konstrukcji repertuaru i doboru twórców z różnych opcji. Jasne jest też, że scena narodowa nie może być skansenem, prezentować sztuki muzealnej bezpośrednio nawiązującej do dawnych osiągnięć. Powinna być w sposób mądry otwarta na współczesność. Wbrew pozorom tutaj nie kończy się dyskusja o „nierozwiązalnym". Powstaje rozległe pole do prezentowania wizji i pomysłów: jak krakowską scenę usytuować w dzisiejszym pejzażu politycznym, społecznym, estetycznym? Namawiam komisję konkursową do takiej rozmowy z kandydatami. Namawiam wspaniały zespół Narodowego Starego Teatru do takich refleksji.

A publiczność? Wszystkich nie uda się usatysfakcjonować. Zawsze trzeba postawić na określony target, że użyję cudzoziemskiego i modnego słowa. Jasne, że przede wszystkim trzeba stawiać na młodych. Ale z drugie strony nikogo nie wolno wykluczać. Twórców, którzy programowo deklarują, że publiczność nie jest dla nich ważna, bo liczy się wyłącznie proces powstawania dzieła, pozbawiałbym prawa pracy na scenach dotowanych z publicznych pieniędzy. Ich dezynwoltura świadczy albo o głupocie, albo o bezmiarach pychy, albo o strachu przed własnym nieudacznictwem. Wróćmy do rzeczy: czy kwestia publiczności to kolejna kwadratura koła? Niekoniecznie. Nieśmiało podpowiem, że może trzeba od upowszechniania sztuki uciec na chwilę do obowiązków edukacyjnych. Może to starsze pokolenie należałoby w jakiejś efektownej formie uczyć na czym polega nowoczesny, postdramatyczny teatr? A nie zakładać, że i tak nie zrozumieją popkulturowych odniesień, więc niech lepiej siedzą w domu.

Mimo tej ostatniej sugestii więcej jest w mojej pisaninie znaków zapytania, niż odpowiedzi. To dobrze! Nie chciałem, aby mój felieton stał się „ściągą" dla potencjalnych kandydatów. Bo przecież mam swoje przemyślenia, ale mogę się mylić - to rzecz subiektywna.

Zainteresowanych namawiam do dyskusji. Jest o czym. Erwin Axer zawsze powtarzał, że teatr rodzi się w rozmowach!

Krzysztof Orzechowski
dla Dzienika Teatralnego
21 stycznia 2017
Wątki
KO

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia