Teatr w letargu

"Komedia romantyczna" - reż: Marcin Sławiński - Teatr Powszechny w Łodzi

Teatr Powszechny to chyba najbardziej uparta scena w Łodzi. Po "39 stopniach", które były pokazem teatralnej magii i receptą na skrzący się dowcipem spektakl, "Komedia romantyczna" w reż. Marcina Sławińskiego to powrót do najgorszych tradycji. I nie wiadomo na ile to wina wygórowanych ambicji, a na ile inscenizacyjnej nieporadności.

Wielki ekran ustawiony w połowie widowni wyłącza z użytku jej znaczną część. Wyświetlane na nim łzawy węgierski romans, który karykaturalnie ukazuje losy postaci scenicznych, a później "film" toczący się na scenie, odbijają się w oszklonej ścianie. Pomiędzy siadają widzowie: oglądają życie filmowców od podszewki, przeniesieni na drugą stronę srebrnego ekranu. Pomysł niezbyt oryginalny, ale niegłupi. Wykonanie - chybione i budzi wątpliwości, czy aby nie było to pójście na łatwiznę. 

Reżyser, wierny tekstowi Wojciecha Tomczyka, umownie potraktował czas i przestrzeń. W retrospekcjach uczestniczą pojawiający się w drugim planie aktorzy, którzy po chwili zmykają w kulisy. Ściana z szyb, wypełniająca scenę, z ruchomymi drzwiami, raz udaje terminal na lotnisku, raz mieszkanie w wieżowcu. Zmiany miejsc ukazano korektami oświetlenia i wysłaniem aktora w inną część sceny. Dochodzi do tego całkiem niezrozumiałe targanie z miejsca na miejsce kilku siedzisk. Aktorzy stają się niewolnikami tak pojętej scenografii i ruchu scenicznego. Mogą albo siedzieć i gadać, albo chodzić, wychodzić, przechodzić. W efekcie kolosalna część sceny pozostaje nijak nie zagospodarowana. Pusta przestrzeń co rusz razi i psuje inscenizację.

Powszechnemu udała się rzecz trudna. "Komedia..." jest spektaklem granym przyzwoicie, z którego wieje nudą. Jak na komedię romantyczną przystało, nie zaskakuje niczym. Treści, których nadmiar chciał w swej sztuce zmieścić Tomczyk, reżyser postanowił wyrazić najprościej jak się da - słowem. I na scenę wprowadził nieklarowność, tekst bowiem do najbłyskotliwszych nie należy. Słucha się go z przyjemną biernością, jak pogawędki o życiu nad kuflem piwa w barze. A przywoływanie w programie spektaklu (plus za udostępnienie całego tekstu sztuki) intelektualnych patronów (Tadeusza Różewicza z "Kartoteką" i Petra Zelenkę z "Opowieścią o zwyczajnym szaleństwie") jest literackim nietaktem.

Inna rzecz, że reżyser nie wymagał zbyt wiele od aktorów. Janusz German z łatwością poradził sobie z rolą niemrawego lekko zniewieściałego scenarzysty filmowego Tadeusza Zasępy. Fircykowatego Marcina Ciamciarę, filmowego gwiazdora na dorobku, sprawnie zagrał Maciej Więckowski. Także do Reginy, chłodnej, doświadczonej producentki filmowej, w wykonaniu Karoliny Łukaszewicz nieco nazbyt sztywnej, można z czasem przywyknąć. Jacek Łuczak jako luzacki reżyser Piotr Rydygier, z elegancją łączy granie pod publiczkę i aktorski warsztat. Lecz gdy pojawia się Edward Sosna (Ojciec, zwany Mundialem, uniwersytecki profesor), młodsi datą aktorzy przestają się liczyć.Jego duet z Germanem to nie tylko zderzenie ojca z synem, ale scenicznego doświadczenia z nieopierzeniem, dwóch różnych szkół aktorstwa. I tyle. Bez fajerwerków.

Łukasz Kaczyński
Dziennik Łódzki
8 lutego 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...