Teatralna otchłań Malty

XIX Międzynarodowy Festiwal Teatralny Malta

XIX Międzynarodowy Festiwal Teatralny Malta zapowiadany był znacznie skromniej niż wszystkie jego wcześniejsze edycje. Zresztą o kryzysie tej imprezy, o wyczerpaniu się dotychczasowej formuły festiwalu mówiło się już dość głośno od kilku lat.

W tym roku można było odnieść wrażenie, że wszystkich bardziej interesowały zapowiedzi przyszłorocznych zmian formalno-estetycznych niż sam program festiwalowych wydarzeń. A szkoda, bo pięć premier teatralnych przygotowanych specjalnie na MALTĘ 2009, a także inne przedsięwzięcia – również te z pogranicza teatru – zasługiwały na znacznie większą uwagę niż zdawkowe sprawozdania towarzyszące festiwalowi w lokalnej prasie. Z programu wynikało jasno, że organizatorom nie chodziło wcale o przetrwanie i dotrwanie do przyszłego roku, kiedy to diametralnie zmieni się formuła festiwalu.

Tegoroczna MALTA zaanektowała jak zwykle przestrzeń miejską Poznania od Starego Rynku po most Jordana, od Starej Rzeźni po zapomniany Stadion im. Edmunda Szyca na Wildzie. Spektakle teatralne, taneczne, koncerty, interdyscyplinarne happeningi, działania performatywne można było oglądać w wielu miejscach, które bardzo często – przynajmniej w przypadku spektakli teatralnych – znakomicie dopowiadały problematykę przedstawienia, rewelacyjnie współgrały również w autorskich scenariuszach z podejmowaną tematyką, zarówno tą dotyczącą współczesności i spraw uniwersalnych, jak i tą nawiązującą do wydarzeń historycznych, niekiedy dość odległych. A taką podjął Lech Raczak w premierowym spektaklu „Rabin Maharal i Golem”, pokazanym na terenie Starej Rzeźni. Przywołanie czasów średniowiecznego Poznania i Pragi oraz wszystkich zależności polsko-żydowskich i katolicko-judajskich jest nie tylko konfrontacją zapomnianych bohaterów z opowieścią o sprofanowaniu hostii przez Żydów, ale przede wszystkim tworzy nową legendę Poznania o wrogich dla obcości mieszkańcach miasta, w którym jednak pożądane jest być i żyć. To jednocześnie historia o bluźnierczym akcie tworzenia i pokornym pozbawianiu życia. Raczak z teatralnym rozmachem wykorzystał niemalże całą przestrzeń zniszczonego obiektu. Pełni poświęcenia aktorzy, między dwoma gigantycznymi ekranami wyświetlającymi litery hebrajskiego alfabetu, wjeżdżając na metalowych machinach przypominających toczące się koła historii, w dialogach konfrontowali to, co minione z przyszłością, a także życie ze śmiercią. Bo Golem, człekokształtny gliniany duch, który miał podobno bronić polskich Żydów przed podejrzeniami o uprawianie okultystyczno-ateistycznych praktyk, opatrzony przez Maharala godłem „Emet” czyli „prawda”, po odrzuceniu pierwszej litery tworzy słowo „Met” czyli „śmierć”. Wszystkie występujące postaci, a jest wśród nich także rodzina Maharala, ksiądz, który wydaje rozkaz zatopienia ladacznicy, cesarz Rudolf, zauroczony kabałą i bojący się kruków, proroków swojej śmierci, alchemicy, Żydzi, katolicy, a także duchy, zjawy i anioły – opowiadając historię wskrzeszenia Golema jednocześnie nawiązują w aluzjach, metaforach, symbolach i skojarzeniach, również w songach (sugestywna muzyka Katarzyny Klebby i Pawła Palucha w całym spektaklu) z tekstami Macieja Rembarza, do czasów nam współczesnych. Próbują dotrzeć w trakcie sporów, dysput, konfliktów, obrzędów i rytuałów do sensu natury i istnienia świata oraz do nieśmiertelności. W ten sposób każdy z widzów musi sam postawić sobie pytania, staje się jakby bohaterem Starego i Nowego Testamentu, stworzonym po to, by żyć i skazanym na zgon. Raczak w swoim spektaklu nie daje nam żadnych rozwiązań i odpowiedzi. Toczy na naszych oczach spór ze stwórcą tego świata, błądzi w poszukiwaniu prawdy, jakby nie do końca wierzył tej, która jest nam dana.

Równie istotne dla każdego człowieka pytania, choć nieco innej natury, musimy sobie postawić po obejrzeniu tradycyjnego widowiska plenerowego „Aleksandria”, w wykonaniu Teatru Usta Usta Republika. Reżyser Wojciech Wiński na zapomnianym przez wszystkich Stadionie Klubu Sportowego „Warta” zaprosił nas w podróż do mitycznej Aleksandrii, do „miasta utopii”, tkwiącego od wieków w naszej wyobraźni, po to, byśmy zastanowili się nad naszymi relacjami z przestrzenią, nad naszym brakiem zakorzenienia, nad poszukiwaniem swojego miejsca w rzeczywistości pozbawionej drogowskazów i autorytetów, nad tym, czy jesteśmy w stanie w eksplorowaniu niezwykłych obietnic, atrakcji i pokus tego świata zerwać z demonami przeszłości. To, co widzimy w warstwie wizualnej nie próbuje jednak penetrować naszej przestrzeni intelektualnej, odnosi się bardziej do naszej przestrzeni wewnętrznej, do naszego przeznaczenia i losu w sensie metafizycznym. „Aleksandria” stawia pytanie o nasze marzenia w próbach osiągnięcia szczęścia i o to, czy istnieje możliwość uzyskania doskonałości. A jeśli tak, to za cenę jakich rozczarowań. Oczywiście spektakl Wińskiego nie ma tej siły rażenia, co przedstawienie Raczaka, które jednak dociera do tego, co dla nas nowe i nieznane. Tymczasem Wiński podąża utartą ścieżką refleksji, a w zastosowanej formie i poetyce jego obrazy wydają się momentami nieco przeestetyzowane, niekiedy znów zbyt oczywiste, zbyt dosłowne, czyste i sterylne. 

Tego błędu ustrzegli się bezkompromisowi i nie pozbawieni bezczelności, chwilami wręcz obrzydliwi, aktorzy Teatru Porywacze Ciał, proponując mocny, ostry, dynamiczny, szalenie przewrotny i żywiołowy performance „More Heart Core”, wgryzający się niemalże obsesyjnie, i nie bez bólu, ale i oczyszczenia, w nasze mózgi i serca. Katarzyna Pawłowska i Maciej Adamczyk po raz kolejny okazali się mistrzami w żonglowaniu emocjami, tendencjami, prądami, modami i komediowymi chwytami charakterystycznymi dla współczesnych społeczeństw; niczym w transie działającymi performerami znającymi przy tym doskonale granice improwizacji i scenicznej degrengolady. Zniszczony obiekt Starej Drukarni, mieszczący się obok ekskluzywnego Hotelu Sheraton, staje się symbolem cywilizacyjnego piekła, które toczy się nie tylko obok nas, ale i w nas samych. Pierwsza sekwencja spektaklu szczególnie trafnie i boleśnie nazywa oraz ilustruje naszą chroniczną złość i wściekłość na wszystko, co nas otacza i w codziennym życiu spotyka. Pokazuje nam drzemiącego w każdym z nas rozjuszonego kundla albo pełnego agresji szakala. Bo przecież wszystko, co dookoła jest pieprzone. Tak samo praca, prasa, telewizja, jak i rachunki, woreczki, zawiadomienia o wygranej, komunikacja czy cała popkulturowa sieczka. Ale by zmienić taki stan rzeczy i poskromić agresję publiczność zostaje zaproszona do udziału w terapii, podczas której będzie mogła poznać sposoby leczenia z depresji, metody na odreagowanie sytuacji stresogennej, po to, by wrócić do szczerej artykulacji swoich pragnień, marzeń, dążeń i potrzeb. Ale to wcale nie znaczy, że nagle zrobi nam się na krzesełkach błogo, ciepło i wygodnie. Ten moment swoistego zjednoczenia nastąpi dopiero wtedy, kiedy aktorzy zaproponują nam udział w warsztatach, zabiorą nas na relaksacyjny mityng u psychologa po to, byśmy podczas wspólnego lepienia z plasteliny żyrafy, odnaleźli w sobie jej największe serce, łagodne, pełne dobroci, pogodne i życzliwe. „More Heart Core” to spektakl prezentujący całe bogactwo aktorskich wizerunków oraz nieprawdopodobnie szybkich i nagłych zwrotów akcji, to kalejdoskop wybuchowego absurdu i skeczy, które czerpiąc z poetyki Latającego Cyrku Monty Pythona są przerażająco wprost śmieszne. Ale nawet śmiech sięgający do bólu naszych trzewi nie zamyka przed nami metaforycznego zwierciadła, w które musimy w końcu spojrzeć, by znaleźć prawdę o sobie i innych. W przedstawieniu Teatru Porywaczy Ciał każdy, nawet wpadający w logoreę, aktorski monolog wydaje się być do bólu szczery. I szczerość scenicznego wyznania, również w działaniach interakcyjnych z publicznością, jest największym atutem tego rewelacyjnego spotkania. 

Zupełnie inny rodzaj teatralnej szczerości, niezwykle przejmującej i osobistej, niemalże konfesyjnej oraz ekshibicjonistycznej, zaproponował w swoim premierowym spektaklu „La Menzogna” Pippo Delbono. I ta otwierająca semantyczną otchłań szczerość emanowała z każdego zmysłowego obrazu, z każdej kolejnej perwersyjnej wariacji, ze słowa, działania, z tańca, nawet z ciszy i milczenia. Na początku mogło się wydawać, że nawiązanie do wybuchu pożaru w fabryce ThyssenKrup w Turynie, podczas którego zginęło w płomieniach siedmiu robotników będzie nośnikiem treści przede wszystkim polityczno-społecznych. Sugerował to film wyświetlany nad sceną, w którym ojciec Alex Zanotelli wypowiada się na temat mafii panującej wśród światowej finansjery, jak i reklama sławnego koncernu z luksusowymi biurami i nieskażonymi brudem halami produkcyjnymi. Jednak bardzo szybko przekonaliśmy się, że nie o publicystykę w tym wszystkim chodzi. Dla Delbono nie bez znaczenia był fakt, że ta sama firma była podczas II wojny światowej producentem krematoryjnych piecy, z których dumny był sam Adolf Hitler. W ten sposób przywołanie katastrofy w ThyssenKrupp pozwoliło włoskiemu reżyserowi na budowanie całej wielości znaczeń. Z jednej strony na głębokie i bolesne sięganie do swoich własnych przeżyć, z drugiej pokazanie dwulicowości i krętactwa ludzi bogatych, wreszcie odwołanie się do pamięci o Holocauście. Podziwiam tych, którzy podjęli próbę zinterpretowania tego opętańczego spektaklu, dziejącego się na płaszczyźnie narracyjnej obrazu, muzyki i tekstu, zwerbalizowania tej nielinearnej ceremonii, ukazującej kłamstwo w perspektywie siły determinującej losy naszej rzeczywistości, w tym samym stopniu zbiorowej, co indywidualnej. Bo jak wytłumaczyć czy ubrać w słowa tę całą procesję zapomnianych figur ludzkich, obnażonych, upokorzonych, wyobcowanych i zapomnianych. Jak nazwać przejmującą do łez scenę tańca nagiego człowieka z zespołem Downa, ze sznurami pereł na ciele, stojącego za metalową kratą. Tego przedstawienia nie da się racjonalnie opisać, bo Delbono niczym diaboliczny dyrygent co i rusz burzy tkankę sensów i asocjacji. Niejednoznaczność metaforycznych wizji potęguje fakt ciągłej infiltracji, która otwiera wciąż nowe możliwości lektury tego wyjątkowego dzieła.

Jednym z najbardziej oczekiwanych spektakli tegorocznej MALTY był „Caligula”, w reżyserii Słoweńca, Tomaža Pandura, będącego pod wyraźnym wpływem myśli Antonina Artauda i całej kultury azjatyckiej. Na Dziedzińcu Różanym obejrzeliśmy bez wątpienia dzieło wybitne, zarówno w warstwie scenograficzno-muzycznej, jak i inscenizacyjnej. Pandur, nie czyniąc najistotniejszymi spraw politycznych, skupił się przede wszystkim na pragnieniach trzeciego cesarza rzymskiego, człowieka wybitnego, szalonego i samotnego, który marzył o stworzeniu księżycowego widowiska z Rzymem w roli głównej. Nieziemskiej tragedii obfitującej w bezwzględność, w ofiary i w fortunę. Oglądamy dramat o egzystencjalnych potrzebach władcy, o którym Swetoniusz pisał jako o tyranie, opowieść o aspiracjach, dążeniach i rojeniach rozegraną w poetyckiej przestrzeni wypełnionej wodą i czterema blokami skalnymi, które pływają w różne strony jak statki po morzu. Wrażenie jest niesamowite. Wykorzystanie czerni, czerwieni i złota budzi przerażenie. Podświetlony basen znakomicie podkreśla nastrój nocy, strachu, złych przeczuć i budowanych napięć między aktorami. Tytułowy bohater Pandura, kreowany przez kilku wykonawców, nie pozwala nam zapomnieć, że oto mamy do czynienia z człowiekiem, który tak naprawdę tkwi w każdym z nas. Nawet wtedy, gdy jest pełen agresji, wtedy, kiedy stoi przed podjęciem decyzji ostatecznych czy bezwolnie się uśmiecha. Uczestniczymy razem z aktorami w swoistym misterium, gdzie w niemalże laboratoryjny sposób dotykamy ludzkich emocji, całej gamy cielesnej ekspresji, niespodziewanych reakcji, również tych najbardziej wybuchowych i graniczących z osobowościowym niezrównoważeniem. Ale Pandur cały czas poszukuje w swoim bohaterze elementów czystego człowieczeństwa, próbuje pojąć tragedię inteligentnego człowieka, żyjącego z poczuciem niedorzeczności swojej egzystencji. Robi to raz w sposób wysublimowany, innym razem wyrafinowanie drapieżny, bo, jak Kaligula, ma świadomość, że teatr jest niczym innym jak kreacją przedstawianego świata.

Już nie po raz pierwszy w nurt maltańskiego festiwalu wpisał się Teatr Polski w Poznaniu, prezentując premiery spektakli powstałych w sezonie artystycznym 2008/2009. Cieszące się ogromnym powodzeniem publiczności spektakle teatru kierowanego przez Pawła Szkotaka, pokazały nie najgorszą kondycję sceny, która przede wszystkim poszukuje współczesnego repertuaru w próbie zdiagnozowania naszej współczesnej rzeczywistości, również tej odnoszącej się do naszych doświadczeń z przeszłością. Nad tym, czy wolno wymazać z pamięci tragiczne wydarzenia niosących traumę wojen i czy jest sens powoływania do życia Muzeów Zagłady zastanawia się w niebanalny sposób Małgorzata Sikorska-Miszczuk w „Walizce”, wyreżyserowanej bardzo interesująco przez Piotra Kruszczyńskiego. Historia Fransua Żako (Zbigniew Waleryś), który podczas spaceru wraca pamięcią do przeszłości pokazana została w sposób szalenie intrygujący, nie tylko dlatego, że ironiczny i bez patosu, ale przede wszystkim dzięki formie wykorzystującej zabiegi metaforyzacyjne w celu skonstruowania sekwencji scen dziejących się jakby na pograniczu snu i jawy. Bardzo dobrze tę konwencję w grze aktorskiej uchwycili Barbara Krasińska i Łukasz Chrzuszcz. Równie ciekawie ich role wypadły w spektaklu Pawła Kamzy „Kiedy świat był młody”, nawiązującym pomysłowo do powstania wielkopolskiego. Ta pozbawiona ideologii i bogoojczyźnianej emfazy kawiarniana historia agentki niemieckiego wywiadu przynosi jeszcze jedną znakomitą rolę. Teresa Kwiatkowska z charakterystyczną swadą, ale i z pełnym sztafażem psychologii, wykreowała na scenie bardzo prawdziwie i wiarygodnie postać poznańskiej mieszczki, która z honorem dźwiga rozpacz po bezsensownej śmierci swojego syna. Kwiatkowska to bez wątpienia jeden z najmocniejszych filarów poznańskiego teatru, co potwierdziła jej kolejna rola, jakże jednak inna od poprzedniej, w „Pannach z Wika”, w nie do końca udanej realizacji Krzysztofa Rekowskiego.

Organizatorzy w festiwalowym programie wiele miejsca poświęcili strategii programowej Idiomy, która będzie wyznaczała kształt artystyczny kolejnych maltańskich spotkań, mających stać się obszarem poszukiwań i swoistym laboratorium opisującym gwałtowność przemian otaczającej nas rzeczywistości. Miejmy nadzieję, że w dążeniu do interdyscyplinarnego przekazu teatr będzie miał równie wiele do powiedzenia jak podczas edycji tegorocznej, obfitującej w wiele ciekawych i różnorodnych zjawisk, gatunkowych smaków i odmiennych sposobów artystycznej ekspresji.

Wiesław Kowalski
ArtPapier
3 września 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia