Teatralne małżeństwo ma już za sobą grę wstępną

rozmowa z Grażyną Bułką i Mirosławem Neinertem

Grażyna Bułka i Mirosław Neinert są małżeństwem od dwóch sztuk. Ale to dopiero gra wstępna. Po śląskiej parze Świętków w "Cholonku" pora na skomplikowane relacje w sztuce "Dwa".

Aleksandra Czapla-Oslislo: Najpierw Świętkowie, teraz właściciele rodzinnego baru. Dwa razy na scenie Korezu i dwa razy w roli małżeństwa. Czy to udany sceniczny związek?

Grażyna Bułka: Owszem, choć jesteśmy na początku tej nowej drogi życia. W zasadzie to dopiero gra wstępna, prawda, Mirku?

Mirosław Neinert: Oj tak, podnosimy sobie ciągle poprzeczkę. Małżeństwo Świętków z „Cholonka” było bardzo tradycyjne. U Jima Cartwrighta gramy małżeństwo po traumatycznych przeżyciach. Zresztą obok duetu właścicieli baru gramy jeszcze kilkanaście innych postaci w różnym wieku, i tych szczęśliwych, i tych uwikłanych w związki wręcz patologiczne.

Po co zapraszacie widzów do teatralnego pubu?

M.N.: W tym pubie jest istota teatru: ludzie przychodzą tu opowiadać swoje historie. Dla mnie i dla Roberta Talarczyka, reżysera sztuki, istotą teatru jest nic innego jak opowiadanie historii widzowi, rozśmieszenie go i wzruszenie, stworzenie słodko-gorzkiego napoju, który wypija.

Podobno każda rola coś zmienia w życiu aktora. Grając kilkanaście postaci w sztuce Cartwrighta, dowiedzieli się Państwo czegoś nowego o sobie?

G.B.: Na którejś z prób powiedziałam Mirkowi, że takiego improwizowanego grania nauczyłam się dopiero tu, w Korezie. Jestem wychowana przecież na teatrze instytucjonalnym, gdzie musi paść konkretne słowo. Mówiłam na początku: „Poczekaj, daj mi czas”. Długo się gubiłam w improwizacji, ale wiem, że po raz kolejny nauczyłam się czegoś nowego. Jestem na etapie, że nic nie zaskoczy mnie tak, by z tego nie wybrnąć na scenie. To też jedno z nielicznych miejsc w moim życiu zawodowym, gdzie po każdym spektaklu „Cholonka” czy „Dwa” Mirek lub Robert dają uwagi, że czegoś było za dużo albo za mało

M.N.: Ale zawsze życzliwie i dla dobra sztuki. Szczęśliwie u nas nie ma w teatrze bufetu - tego dosłownego i metaforycznego - jako miejsca do plotek i intryg. Ja natomiast przy Bułce oduczam się lenistwa. Najchętniej bym siedział w biurze i nic nie robił, a jak jest próba, to kombinował, jak ją przełożyć. Jednak jak Grażyna przychodzi do pracy, to pracuje non stop i to jest dla mnie dobre.

G.B.: Muszę przyznać, że to była dla mnie pracochłonna i trudna premiera. Zagrać coś nowego na tej scenie z moim udziałem po „Cholonku” to nie jest łatwe. Praca nad „Dwa” dała mi możliwość odbicia się od Świętkowej. Chciałam pokazać i zagrać coś innego.

Jak dotąd Korez doprowadza najczęściej widzów do łez ze śmiechu. Tymczasem najnowsza sztuka obok dowcipnych ma też wyraźnie tragiczne wątki i mocny finał. Najpierw estetyka żartu, a potem uderzenie w twarz. Takie było założenie?

G.B.: Tak, i myślę, że dobrze się stało, że właśnie w tym teatrze oprócz spektakli przyjemnych mogła się zdarzyć sztuka mocniejsza. W „Dwa” bliska jest mi oprócz głównej bohaterki - właścicielki baru - m.in. postać poniżanej Lesly. Już kiedyś dotknęłam takich postaci w swoim życiu zawodowym i wiem, że wiele takich bohaterek żyje na co dzień poza murami teatru.

M.N.: W „Dwa” jest ten genialny moment, że publiczność się śmieje, a zaraz potem wstydzi się, że się śmieje. Graliśmy sztukę dopiero kilka razy, a już kilka kobiet odważyło się przyjść po spektaklu i powiedzieć: „Ja tak miałam, mąż mnie bił”. Musiało je to mocno poruszyć, przecież normalnie i publicznie o takich rzeczach się nie mówi. Robiąc teatr, chcemy przecież, by widz wracał do domu i by coś go w związku ze sztukę męczyło.

G.B.: Bo nas samych po każdym spektaklu męczy.

Rozmawiała Aleksandra Czapla-Oslislo
Gazeta Wyborcza Katowice
3 listopada 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia