Terapia przy katafalku
"W imię ojca i syna" - reż. Piotr Ziniewicz - Teatr im. S. Żeromskiego w KielcachDobrą zabawę połączoną z gorzką refleksją o ojcowsko-synowskich stosunkach znajdą widzowie sztuki "W imię ojca i syna", której premiera odbyła się w sobotę w kieleckim teatrze dramatycznym imienia Stefana Żeromskiego
Tekst Szymona Bogacza nagrodzony dwa lata temu na konkursie w Gdyni a pokazany w ubiegłym roku w czasie Białej Nocy w Kielcach, wydawał się być raczej słuchowiskiem z gatunku czarnych komedii. Publiczność, która słuchała go w czasie czerwcowej nocy śmiała się do łez odmawiając wyjścia z sali po pół godzinie, by dać szansę kolejnej grupie na wysłuchanie jego fragmentu. Jednak przełożenie historii o rozmowie syna z nieżyjącym ojcem na spektakl wydawało się, mimo tego sukcesu zadaniem trudnym i raczej karkołomnym. Na szczęście reżyserowi Piotrowi Ziniewiczowi i kieleckim aktorom udało się to doskonale na tyle, że inne rozłożenie akcentów i poczynione skróty sprawiły, że do komediowego zabarwienia doszło wiele gorzkich refleksji, teraz znacznie bardziej widocznych.
"W imię ojca i syna" to przewrotna opowieść o rodzinnym spotkaniu przy katafalku i rozmowie syna (debiutujący na kieleckiej scenie Andrzej Plata) z nieżyjącym ojcem (Edward Janaszek). Pierwszej od wielu lat, takiej w czasie której padają pytania, których żaden syn nie zadałby ojcu i odwrotnie. To dzięki niej dowiadujemy się o konflikcie jaki narastał między nimi i który doprowadził do dramatycznego rozstania przed kilkoma laty, kiedy to syn wybrał niezależną drogę artysty rezygnując z pracy zaproponowanej przez ojca.
Dopiero teraz z zaświatów panowie prowadzą szczerą konwersację wyciągając na jaw swe grzechy i uczucia. Taka rozmowa musi wyglądać zabawnie, ale obaj aktorzy bez wahania prowadzą widza przez różne stany emocjonalne, od rozbawienia do wzruszenia, a stworzone przez nich postacie są bardzo przekonujące. Młody, borykający się z własnym poczuciem niskiej wartości syn, krzyczący, że nienawidzi ojca za to, że umarł zanim zdążyli pogadać i dumny, kochający, ale nie umiejący tego okazać ojciec. Pomocą w wyjaśnieniu stosunków panujących w domu służą pojawiające się w kaplicy: żona (Aneta Wirzinkie-wicz), siostra (Zuzanna Wierzbińska) oraz matka - Beata Pszeniczna. To ona ubrana w ślubną suknię brawurowo odgrywa szczęście i rozpacz płynnie przechodząc od pełnego ekspresji pożądania do zastygnięcia w bólu, gdy z kamienną twarzą wykrzykuje winy syna. Małżeński seks w wykonaniu leżącego na katafalku Ojca i Matki krążącej wokół to czysta groteska pokazująca rodziców takimi, o jakich dzieci nawet boją się pomyśleć.
Na plus kieleckiego przedstawienia należy także zapisać oszczędną scenografię Izy Toroniewicz, która nie odwraca uwagi od tego, co najważniejsze: słowa.
Widzowie otrzymują jasne przesłanie: Syn w ciągu rozmów z nieżyjącym, ale żwawo poruszającym się Ojcem, stara się odbudować zerwaną więź, co wiadomo - nie jest możliwe. Jednak jeśli obecni na widowni dostrzegą siebie w tych postaciach i wyciągną wniosek, że nie warto czekać z rozmową do chwili, gdy niczego już nie da się zmienić to autor, Szymon Bogacz powinien być zadowolony.
A swoją drogą bilet do teatru kosztuje mniej niż wizyta u psychoanalityka. Warto zainwestować w taką terapię przy katafalku.