This is not a love song
8. Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych R@port"Joanna Szalona; Królowa", najnowsza premiera gospodarzy R@Portu, która otworzyła tegoroczny festiwal, jest najciekawszym spektaklem Teatru Miejskiego w Gdyni od czasów Ingmara Villqista. Pokazuje, że nawet w tak skromnych warunkach, jakimi dysponuje zaniedbany i rozpadający się najważniejszy przybytek kultury finansowany w całości przez miasto, może powstać nowoczesny spektakl.
Waldemar Raźniak zatańczył z przestrzenią, przeżonglował wszystkie progresywne spektakle z ostatnich sezonów i przełożył na scenę specyficzną dramaturgię specyficznej dramaturżki w sposób zrozumiały, co jest sukcesem samym w sobie. Moglibyśmy mówić o ewidentnym sukcesie i faworycie do zwycięstwa, gdyby nie powtarzające się niczym mantra okrutne opinie stałych bywalców: "Bardzo dobry spektakl." I szybko dodają: "Jak na Teatr Miejski".
Żyjąca w latach 1479-1555 Joanna Kastylijska, zwana Joanną Szaloną lub Obłąkaną, była dzieckiem tzw. Królów Katolickich, czyli Izabeli I Katolickiej i Ferdynanda II Katolickiego; była też żoną Filipa I Pięknego, któremu urodziła sześcioro zdrowych dzieci, w tym dwóch Świętych Cesarzy Rzymskich. Zwana matką wszystkich rodów książęcych Europy, bo jej potomkowie rządzili bez mała całą Europą samemu lub poprzez przeróżne koligacje i więzy krwi. Sama protoplastka nowoczesnej Europy podobno cierpiała na chorobę psychiczną, o której różne źródła różnie się wypowiadają - może po prostu była inna? Jak wiadomo dawni kronikarze nie grzeszyli naukową metodologią, tak więc możemy snuć domysły przeróżne. Na pewno Joanna była ofiarą wykorzystywaną przez wszystkich, najbliższych jej uczestników hiszpańskiego wyścigu po władzę: męża, ojca i syna. Jej "kariera", jako postaci historycznej, rozpoczęła się w romantyzmie i w podawanych przykładach literackich matka cesarzy występuje jako postać tragiczna. Czasy okrutne, postać skomplikowana, szalony seksualizm i szaleństwo władzy - wymarzona sytuacja dla specjalizującej się w opisywaniu rozpadu wszystkiego i nie biorącej jeńców finalistki Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej.
Kastylijski dwór to bestiarium. Wszystkie postaci poznajemy z jak najgorszej, wynaturzonej strony. Czynności fizjologiczne urastają do rangi absolutu lub co najmniej metasensu, aberracje, uzależnienia, deformacje są na porządku dziennym. Joanna (Elżbieta Mrozińska) kocha swego męża (Rafał Kowal), o ile to słowo wystarczające, miłością szaloną, bezwstydną, przekracza normy moralne i społeczne. W swym uczuciu nie cofnie się przed żadnym upokorzeniem, by zwrócić na siebie uwagę męża i kochanka, syci się jego zdradami i okrucieństwem, sama upokarza się i degraduje. Po śmierci nie przestaje "kochać", każe otwierać sarkofag, by móc pieścić zmarłego. Poprzez splot wydarzeń i liczne potomstwo Joanna staje się ważną figurą w grze o władzę nie tylko w Hiszpanii. Obciążona przez matkę (Dorota Lulka) misją dziejową staje się przeszkodą na drodze wszystkich pędzących po władzę, w tym swego ojca (Grzegorz Wolf) i syna, Karola V (Monika Kadłub).
Mniej do tej pory znana historia zmagań o sukcesję na hiszpańskim tronie weszła do skarbca wielkich narracji, która różni się od opowieści szekspirowskich (może oprócz "Tytusa") głównie nasyceniem i pogłębieniem. "Joanna" to Szekspir przepisany po Pasolinim, "Nocnym portierze" i Cronenbergu ("Crash"), transgresyjny. To coś więcej niż mrok, to starless in Bible black.
Styl Jolanty Janiczak jest specyficzny i zarazem typowy. Świadomy, ciągle mam nadzieję, intelektualny infantylizm, dramaturgia śmietnikowa, brak selekcji, efekciarstwo zamiast pogłębionej analizy to tylko pierwsze z brzegu cechy żywego w polskiej dramaturgii współczesnej nurtu, który nazwałem na własny użytek "neo-pulp drama".
KAROL: Zauważyłem, że intelektualistki najbardziej lubią w łóżku tępych macho w typie latino. Mam dziesięć lat, często siadam pod stołem i patrzę. Jestem świadkiem. Moje małe oczka uczą się. (fragment utworu).
"Joanna" na tle choćby "Tako rzecze Michael J." jest i tak utworem niezwykle zdyscyplinowanym, a dzięki wprowadzeniu postaci narratora (Suchy fakt, w tej roli dawno nie widziany w sztuce na serio Piotr Michalski), rzecz staje się komunikatywna dla przeciętnego odbiorcy na poziomie fabularnym. Trudno się nie zgodzić z autorką "Carycy Katarzyny", że nie ma już wartości uniwersalnych i jesteśmy świadkami rozpadu a do jego opisu należy używać środków adekwatnych, co w przypadku gdyńskiej "Joanny" manifestuje się także na poziomie prezentacji scenicznej.
Jak to z reguły u Janiczak bywa "Joanna Szalona; Królowa" to nie demontaż, ale rozwałka przyzwyczajeń i nawyków estetycznych oraz logicznych przeciętnego widza teatralnego. Tym razem lontów nie podpalał partner życiowy dramaturżki, czyli Wiktor Rubin, ale młody, choć nie początkujący, reżyser Waldemar Raźniak, znany już w Miejskim z realizacji "Scenariusza dla trzech aktorów". Widać, że Raźniak chodzi do teatru i lubi Warlikowskiego, Klatę i jeszcze kilku; gdyńska inscenizacja to niekończący się montaż atrakcji, w którym widz śledzący średniouważnie najgłośniejsze wydarzenia w polskim teatrze autorskim odnajdzie morze zapożyczeń oraz inspiracji.
Długa lista znanych patentów i szczegółów teatralnych obejmuje m.in.: interakcję, zaanektowanie całej przestrzeni i burzenie podziału na scenę i widownię, przenikanie się dziania scenicznego ze światem rzeczywistym, częste operowanie deziluzją, nieśmiałą (za mała przestrzeń) próbę wykorzystywania większej ilości planów, obscena i wulgaryzmy, złoty penis (zamiast czarnego, przeboju "Tytusa Andronikusa"), zaskakujący niedopasowaniem taniec na zakończenie (to z kolei z "Opowieści afrykańskich według Szekspira" Warlikowskiego), architekturę spektaklu i wiele innych oraz oczywiście dymy.
To spektakl "pełną gębą", po raz kolejny, choćby po "Fantazym", pokazujący, że ekipa techniczna Miejskiego zdolna jest do wyprodukowania przedstawienia na zaskakującym w konfrontacji z codziennością poziomie. Największe brawa dla Jana Polivki za dekoracje i światło oraz Martyny Kander za kostiumy - dzięki nim propozycję Miejskiego ogląda się z zainteresowaniem i satysfakcją estetyczną. Widać także, że Waldemar Raźniak nie kiczuje i ma niezły smak, potrafi wyreżyserować nowoczesny spektakl.
Brakuje jednak kilku ważnych elementów, które mogłyby wznieść wydarzenie gdyńskie na poziom ogólnopolski. Przede wszystkim brakuje właściwego rytmu, czasu scenicznego i przekonania do sensu wykonywanych czynności. Jeśli już prezentujemy obscena, to niechże to będzie wykonane odważnie, z przekonaniem, a nie chyłkiem, wstydliwie! Czasami są to ułamki sekund, czasami dłuższe chwile - brakuje zatrzymań, czasu dla widza, czasu na budowę spektaklu w sobie, czasu na metafizyczną nudę. Brakuje jednak przede wszystkim adekwatnego do tego gatunku scenicznego aktorstwa.
Piszę to z przykrością, ale w poczuciu elementarnej uczciwości recenzenckiej. Doświadczeni aktorzy Teatru Miejskiego wielokrotnie pokazali intensywność i talent, sam powracam pamięcią choćby do "Kamieni w kieszeniach" czy nawet "Braci K." i wiem, że piątkę ikon Miejskiego: D. Lulkę, E. Mrozińską, P. Michalskiego, G. Wolfa i R. Kowala stać na wiele. Codzienne granie w małoambitnym repertuarze, w atmosferze wykluczenia i pogłębiającej się traumy, jaka coraz bardziej towarzyszy naznaczonemu złą energią miejscu na Bema, może złamać najtwardszego. "Joanna", mimo swych ułomności, może być jednak dobrym odbiciem we właściwym kierunku. Trzeba tylko i aż oszaleć...
I jeszcze na koniec dygresja socjologiczna. Trudne w odbiorze przedstawienie spotkało się początkowo z umiarkowanymi brawami. Ale gdy aktorzy przy szybkim drugim, czy trzecim wejściu zaczęli tańczyć, publiczność podchwyciła w mig rytm i do końca już rytmicznie klaskała, co miało się do całości jak pięść do nosa, kwiatek do kożucha czy Polska do Mundialu.