To, co ja zechcę

"Co chcecie albo Wieczór Trzech Króli" - reż. Michał Borczuch - Teatr Kochanowskiego w Opolu

Od samego początku mamy okazję oglądać to, co zazwyczaj ukryte, niedostępne, owiane tajemnicą. Wchodząc na najnowszy spektakl Michała Borczucha, zmuszeni jesteśmy do odbycia przeprawy przez ciasny teatralny korytarz, którym zazwyczaj poruszają się tylko aktorzy i obsługa techniczna. Ta zmiana sytuacji i przyzwyczajeń wytrąca z równowagi, poczucie dziwności wzmaga pulsujące światło pochodzące z psujących się jarzeniówek zamontowanych na suficie. Konwencja odwrócenia, wybijania z rytmu oraz zmiany będzie utrzymana do końca spektaklu, podczas którego rytm zmienia się równie często jak natężenie światła we wspomnianym korytarzu.

Dosłownie odwrócona została widownia- aktorzy grają na proscenium i między właściwymi fotelami opolskiego teatru, widzowie przyglądają się temu, siedząc naprzeciwko, na dostawionych krzesłach. Zabieg nawiązujący niedosłownie do szekspirowskiego „teatru w teatrze”? Być może. Jednak to nie ten trop wydaje mi się tutaj najważniejszy. Aktorzy zostają pozbawieni bezpieczeństwa, odbiera się im przestrzeń z którą są oswojeni, zastępując ją widownią- elementem nieogranym, pozostającym dotąd po drugiej, bezpiecznej stronie rampy. Taka nietypowa sytuacja koresponduje z tematem spektaklu: szukaniem swojego miejsca, ukrywaniem swojej tożsamości. W Szekspira nic nie jest takie, jakie się wydaje (mężczyzna jest kobietą, ukochana mentalną siostrą), trwa ciągłe poszukiwanie właściwego „ja”. Aktorzy nie tylko grają zagubienie, ale zostaje ono na nich poniekąd wymuszone. Decyzja o takim kształcie sceny niesie za sobą spore niebezpieczeństwo: przestrzeń jest ogromna, rozciągająca się nie tylko horyzontalnie, ale także pionowo (amfiteatralnie). Prawie przez cały czas trwania spektaklu wszystkie postaci znajdują się na scenie, rozproszone i w nieładzie. Borczuch sprawił, że najmniejszy gest każdej z nich jest równie ważny, uwaga widza rozkłada się równomiernie na wszystkich, trudno wskazać jakieś słabe ogniwo tej układanki. Podczas apartów, mających zazwyczaj miejsce na proscenium, Manvolio czy Violi (bardzo dobra rola Aleksandry Cwen) protagoniści hipnotyzują apsychologiczną, cielesną grą, skupiając na sobie niemalże całą percepcję widza.

Zresztą Borczuch uwielbia wystawiać te percepcję na różnego rodzaju próby- stąd nierówność rytmiczna spektaklu, którą nie sposób odbierać w negatywnych kategoriach. W tym ponad trzy godzinnym widowisku są sceny bardzo rozciągnięte w czasie, spowolnione, zbudowane za pomocą metody powtórzeń, co powoduje w widzu czysto fizyczne napięcie. Jedną z piękniejszych scen tego typu jest rozpaczliwe podchodzenie Sebastiana (Paweł Smagała) do reflektora, przerywane kilka razy w ostatniej chwili. W jego kroku i determinacji wybrzmiewa ostateczność. Bliskość reflektora jest nadzieją na przerwanie beznadziejnej egzystencji- jak światełko w tunelu, które widzi się przed śmiercią. Nigdy jednak nie starcza odwagi na ostateczne posunięcie. Takie, powoli wybrzmiewające, „wilsonowskie” fragmenty, kontrastowane są nieustannie przez sekwencje z głośną, ostrą muzyką w tle, pulsującym światłem, aktorami pogrążonymi w najwyższym szaleństwie, balansującym na granicy tego co śmieszne i tego, co przerażające. Dodatkowo wypowiadane z trudem, pełne rozpaczy monologi na przykład Violi, przeplatane są komediowymi wstawkami Olivii (Judyta Paradzińska) czy Błazna (Ewa Wyszomirska). Tak jak bohaterowie szukają rozpaczliwie swojej tożsamości, tak Borczuch szuka teatralnej formy. Niemożnością (według diagnozy reżysera) jest, poprzez przybranie odpowiedniego kostiumu, odnalezienie odpowiedniego ciała i przyporządkowanie odpowiedniej orientacji. Dlatego ciągłe balansowanie pomiędzy jedną a drugą teatralną formą, bez decydowania się na jedną konwencję.

W opolskim spektaklu nie ma miejsca na elżbietańskie przebieranki (poza jedną komiczną sceną omyłki- gdy Manvolio, stepując w żółtych pończochach, demaskuje się przez Olivią jako, fałszywy zresztą, adresat jej listu). Dominuje nastrój ostateczności, wiele podejmowanych przez postaci działań, obywa się z oddechem śmierci za plecami. Rytmicznie skontrastowana, ale tematycznie zbliżona do sceny z reflektorem, jest dynamiczna, zilustrowana przeszywającą muzyką, scena gry na skrzypcach/ podcinania sobie żył przez, nie mogącą znieść ciężaru udawania mężczyzny, Olivię. Bardzo efektowna teatralnie jest projekcja z drugiej części spektaklu: na rozłożonym na całą szerokość sceny płótnie, oglądamy spowolnione ruchy konia, padającego bezsilnie na plecy. Obraz poprzedza Sebastian, z makijażem na twarzy, wkładający sobie żarówkę do ust. Na płótnie widzimy w monstrualnym powiększeniu migdałki, język, zęby. Borczuch przełożył na dosłowny, przez to tak sugestywny, język teatralny niemożność poznania własnego wnętrza, problemy z dotarciem do niego, jego nieprzystawalność do ciała.

Oniryczny i somnambuliczny charakter spektaklu, któremu zdecydowanie bliżej do wizyjności niż psychologizacji, buduje przede wszystkim muzyka i światło. Bardzo zróżnicowany materiał muzyczny (przygotowany przez Mateusza Adamczyka) zdominowały niepokojące ptasie piski, trudne do opisania grzmoty i przeszywające skrzeki- jakby zapisane w ścieżce muzycznej lęki zagubionych w sobie i wobec rzeczywistości bohaterów. Podwieszone pod sufitem srebrne bryły nie tylko sugerowały wewnętrzny chłód, ale, odpowiednio oświetlone, roztaczały migotliwe światło. Jak latarnie, wskazujące rozbitkom drogę do celu, nie fokusujące jednak światła w jednym punkcie, a rozpraszające je po całej scenie, tak, by utrudnić wszystkim dotarcie do celu.

Mimo młodego wieku i stosunkowo niewielkiego doświadczenia Michał Borczuch „Wieczorem trzech króli” potwierdził swoje obsesje: nieustannie wystawiał na próbę ciało postaci/aktorów jak i widzów (straszonych, hipnotyzowanych pięknem obrazu, poddanych próbie cierpliwości). Po raz kolejny po „Werterze” w centralnym punkcie pojawił się fortepian, na którym od czasu do czasu ktoś sobie coś podgrywał, ktoś na niego wchodził, stawiano na nim drinki, podkreślając jego uniwersalność. Reżyser nie boi się hermetyczności, na scenie tworzy swój osobny świat, nie dbając o przyzwyczajenia widza i aktora. Taka odwaga w jego przypadku nie jest bezpodstawna: nowy spektakl czaruje i przeraża, nie zna tabu, a ironiczne zakończenie nie pozwala nawet na chwilę zrezygnować z odpowiedzialności bycia w teatrze.

Katarzyna Pawlicka
Dziennik Teatralny Kraków
6 kwietnia 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...