To doprawdy nie uchodzi, wachlarz parzy zamiast chłodzić...

"Wachlarz", aut. Carlo Goldoni, reż. Maciej Englert, Teatr Współczesny w Warszawie - foto: Magda Hueckel - mater. prasowe

Można śmiało powiedzieć, że Teatr Współczesny to warszawski dom Carla Goldoniego. Maciej Englert nie zapomina o genialnym Włochu, choć zaprosił go ponownie na scenę po dłuższej przewie. Poprzednie wystawienia, jakby to nie zabrzmiało, to dzieła ubiegłowieczne – „Awantura w Chioggi" z 1993 roku w reżyserii dyrektora teatru przy Mokotowskiej oraz „Łgarz", wystawiony przez niedawno zmarłego Giovanniego Pampiglione w 1998 roku. Oba z wielkimi rolami nieodżałowanego Krzysztofa Kowalewskiego. Tym razem Maciej Englert zdecydował się na „Wachlarz", w klasycznym tłumaczeniu Jarosława Iwaszkiewicza, fundując widzom przepyszny, barokowy spektakl.

Autor sztuki, Wenecjanin z urodzenia, do 30. roku życia był wziętym prawnikiem, który nagle, z jakąż dla włoskiej komedii i światowej klasyki korzyścią, porzucił salę sadową na rzecz teatralnej. Co Temida straciła, Talia zyskała. Był bowiem Goldoni niezaprzeczalnym mistrzem słownej szermierki, co to na progu wieku średniego trzeźwo skonstatował szanse na nieśmiertelność i dokonał prawdziwie dobrej (a to wielka rzadkość wtedy i teraz) zmiany. Kto dziś bowiem pamięta o najwybitniejszych choćby jurystach jemu współczesnych? Ich imiona zetlały tak szybko, jak państwowe i sądowe akta, w których je zapisano. Sic transit gloria legis et iustitiae... Przecież nie zawsze sprawdza się słynna maksyma Wacława Potockiego: „Próżna ufność w marmurze, próżna i w żelezie, to trwa do skonu świata, co na papier wlezie." Zależy na jaki papier i czyim piórem słowa są skreślone, co zawsze i wszędzie czyni fundamentalną różnicę. Pióro Goldoniego było niezaprzeczalnie tyleż mistrzowskie, co płodne, jako że pozostawił w spuściźnie ponad 200 sztuk. Bywało że pisał więcej niż jedną na miesiąc, udanie spajając commedia dell'arte z plebejską farsą, używając nieskomplikowanej frazy, wzbogaconej prostym językiem. Pisał przecież dla szerokiej publiczności, z sukcesem poszukując, jak by to dziś ujęto, najniższego lingwistycznego mianownika.

Inscenizacja we Współczesnym jest kanonicznie i zachwycająco klasyczna. Marcin Stajewski wyczarował na niewielkiej przecież scenie uroczą, wielobarwną piazzę zagubionej gdzieś w pobliżu Mediolanu mieściny, zaludnioną przez postaci w urzekających kostiumach Anny Englert. Reżyser podniesieniem kurtyny nieśpiesznie budzi zastygłe w bezruchu figury, przywracając je do nieco ospałej codzienności zamkniętej w kwadracie kamienic, na placyku, który jest agorą ich nieskomplikowanej, przewidywalnej zdawałoby się egzystencji, immanentnie uwięzionej w realiach włoskiej prowincji. Dramaturgia jest tu oparta o sprawdzony, podręcznikowy wręcz konflikt męskich interesów w drodze do damskich serc. Mamy więc na scenie dwa targane namiętnościami trójkąty. W pierwszym, arystokratycznym, cyniczny Baron del Cedro rywalizuje z romantycznym pięknoduchem – Ewarystem o względy wyniośle niedostępnej, pomnikowej Kandydy. W drugim, plebejskim, szewc Crespino konkuruje z prowadzącym wiejską gospodę Coronato o rękę pięknej, rezolutnej, rozgadanej na granicy uroczej bezczelności Gianniny (świetna Monika Pawlicka). To wymagająca partia w narzeczeństwie i w małżeństwie – dziewczyna jest obrotna, jakbyśmy to dziś rzekli, asertywna, prze do przodu, wie czego chce, choć jeszcze nie do końca z kim.

Niezbyt wartka akcja nabiera zwariowanego wręcz tempa, gdy pojawia się On. Tandetny, grosze wart wachlarz, prezent-pretekst, który na swój sposób ożywa i zaczyna rządzić na scenie, przechodząc z rąk do rąk, zupełnie rzecz jasna innych, niż te pożądane. Ten stworzony do ochłody i relaksu przedmiot staje się katalizatorem zdarzeń, napędem intrygi, zamiast chłodzić rozgrzewa atmosferę do czerwoności, pozbawia tchu i rozumu, jest faktycznym reżyserem narracji. Taka mała rzecz, a tak męczy, nawet jeśli chwilowo znika, nie znikają problemy, które stwarza. Ten drobiazg to istny tragarz pecha, którym hojnie obdarza osoby, wchodzące w jego chwilowe posiadanie, krąży niczym zły szeląg , jest tyleż dydaktyczną co diaboliczną inkarnacją losu, który całkiem nieprzypadkowo osacza nas przypadkami.

Oprócz wspomnianego przedmiotu, komedia ma też drugą dominantę – postać, czyli hrabiego di Rocca Marina. Zubożały arystokrata, w leniwe dni z książką w ręku pozujący na filozofującego poetę, bombastyczny ale i sympatyczny niezguła, znakomicie odnajduje się w diapazonie emocji uruchamianych przez wachlarz. W lot chwyta szansę, oferując swoje usługi jako płatny protektor, jakże demokratyczny jednak, prawdziwy trybun równości, wolności i braterstwa, zamienianych z wdziękiem na tabakierę, trzos, wino lub cokolwiek los zdarzy. Bez grymasów i targów. Ów mistrz osiemnastowiecznego piaru jest zapalonym rajfurem arystokratów i wieśniaków, konsekwentnie doskonaląc się w sztuce transakcyjności stosowanej. To postać z krwi i kości, całkiem twardo stąpająca po ziemi, człowiek nad wyraz obrotny, który w dzisiejszych czasach byłby świetnym lobbystą, ghost writerem, spin doktorem, lub kim tam jeszcze chcecie. To pierwszy kupiec wśród arystokratów lub pierwszy hrabia wśród sprzedawców. Jest tyleż demiurgiem chaosu, co stworzenia. Koncept zwykle ma niezły, lecz wykonanie czasem szwankuje, na czym wybornie korzysta narracyjne qui pro quo. Di Rocca Marina to perfekcyjny socjotechnik, który w XXI wieku byłby z pewnością krezusem. Hrabia charyzmatycznie peroruje jak rasowy polityk, który mówi wszystkim wszystko, co chcą usłyszeć, niemalże natychmiast przezornie zapominając co powiedział, komu i po co. To mistrz subtelnego chodzenia po prośbie, uroczy hipokryta, przemiły kabotyn, maestro autopromocji. Praszczur perfekcyjnej, ale w sumie poczciwej perswazji. Na tej roli, nie umniejszając pozostałej, znakomitej aktorsko obsadzie, trzyma się spektakl. Sławomir Orzechowski jest w życiowej formie, daje nieprawdopodobny popis rewelacyjnej błazenady, kradnąc bezapelacyjnie show. Jakże jest pewny swego zwracając się bezpośrednio do widowni, z szelmowskim zmrużeniem oka, w ukłonie dla teatralnej konwencji z czasów Goldoniego, kiedy w swoistej glosie interpretacyjnej mówi: „Mam takie maniery, że każdy skacze, jak mu zagram."

Wenecki prawnik, który na szczęście dla potomnych, choć nie do końca dla siebie, zdecydował się oddać swój cięty, błyskotliwy język Melpomenie, kreśli plebejsko-arystokratyczny portret epoki, tyleż surowy, co wyrozumiały dla postaci zaludniających tę mieścinę, ludzi pełnych południowego temperamentu, śródziemnomorskiej żywiołowości, niezbędnych ingrediencji włoskiej kultury scysji, która na szczęście rzadko kiedy wychodzi poza słowa. Śmiałym ruchem podaje widzowi lustro opatrzone maksymą – śmiejcie się, abyście byli obśmiani, bo śmiech to nie tylko banalnie prokurowane przezeń zdrowie, ale i rubaszna refleksja, predestynacja przemiany, jeśli potrafimy się nad oczywistą pointą pochylić. To niełatwa i nieczęsta sztuka, wynieść z zabawnej sztuki nieco poważnej nauki, bo przecież od baroku po współczesność gros widzów szuka w teatrze okazji do wyśmiania się, widząc tam postaci w tak oczywisty sposób sobie podobne, lecz na te dwie godziny z uporem godnym lepszej sprawy ulegając amnezji porównawczej. Ta miłosno-zazdrosna komedia pomyłek to historia pozorów postrzeganych jako prawda, dziejąca się w miasteczku będącym jednym wielkim uchem, gdzie wszyscy chcą jak najwięcej wiedzieć o innych, a jak najmniej o sobie. To królestwo plotki i pretekstu, niewielka w formie, a bezkresna w treści kraina pogłosek, pomówień i przeinaczeń. Jakże ludzka ta ziemia, co to w Italii, czyli nigdzie.

Kiedy w końcu wszystko, bądź prawie wszystko, dobrze się tam kończy, mistrzowska reżyseria hibernuje osoby dramatu w geście schodzenia ze sceny, tak jakby oczekiwały na kolejną okazję do odegrania podobnej, a może nawet identycznej komedii, wypatrując w dali kolejnego prześmiewczego daru losu, przedmiotu, a może podmiotu, który da po raz enty pretekst do ukazania niezmienności ludzkiej natury, wachlarza jej wad przeplatanych dość skąpo zaletami. Wtedy można żałować, iż zatrzymani w pół kroku, nie mogą wyjść poza krąg rodzinnej mieściny, gdzie na swój italski sposób są: „trzy karczmy, bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki", otworzyć się na świat, przeczytać z aprobującym zrozumieniem myśl Goldoniego - „Kto nie wyjeżdżał za granicę, jest pełen przesądów". Przyjąwszy przy tym za pewnik, że granica w tej maksymie to dość gorzka metafora.

Z drugiej jednak strony, z czego byśmy się wtedy śmiali, tak niewielkim, importowanym poniekąd kosztem. Świat bez wad byłby tyranią progresywistów, perfekcjonistów i pracoholików, nieludzki poniekąd. Jakaż wtedy byłaby nasza wieczorna, tak wyczekiwana teatralna zapłata za dzień trudny bądź nudny? Komedia oparta na ludzkich zaletach? Czciciele oksymoronów byliby przeszczęśliwi, kpiąco zestawiając w tym kontekście przymiotniki z rzeczownikami. Kpiąco jednak nie znaczy zabawnie...

__
P.S. Ten spektakl to świetny powrót Współczesnego do gry po covidowej przerwie. Trudno mu zarzucić niedostatek poza jednym. Ruch sceniczny w partiach bójek razi sztucznością. Parę ponadplanowych ćwiczeń nie byłoby od rzeczy. Awantura w teatrze to przecież nie błahostka...

Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
31 grudnia 2021
Portrety
Maciej Englert

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...