To jest praca, którą się kocha i to jest przyjemność
Rozmowa z Marią KaczmarowskąNajbardziej lubię tworzyć. Gdy dostaję projekt, który jest bardzo skomplikowany. Nie jest to proste i trzeba dochodzić do tego jak to zrobić. To mi się najbardziej podoba. (...) Proces tworzenia jest najciekawszy.
Z Marią Kaczmarowską, perukarką oraz charakteryzatorką w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze, rozmawia Michalina Majkowska z Dziennika Teatralnego.
Michalina Majkowska - Przede wszystkim bardzo dziękuję za możliwość spotkania.
Maria Kaczmarowska: Nie ma sprawy.
Może na początku zapytam: od czego się zaczęła Pani przygoda z teatrem?
- To było bardzo dawno temu. Wszystko zaczęło się w szkole, dokładnie w liceum. Miałam polonistę, który zaszczepił we mnie miłość do teatru. Często jeździliśmy na spektakle do Warszawy. Profesor zabierał mnie na wycieczki, nawet z innymi klasami, bo wiedział jak bardzo to lubię. Po szkole średniej aplikowałam na ASP, ale się nie dostałam, więc poszłam do Szkoły Charakteryzacji i Perukarstwa. Tam moja przygoda z teatrem rozpoczęła się na dobre.
Czyli zawód z pasji?
– Dokładnie tak – z pasji.
A jak to się stało, że akurat tutaj znalazła Pani pracę?
– Po szkole pracowałam 15 lat w Kielcach. Najpierw zaczęłam w Kubusiu w Teatrze Lalkowym [Teatr Lalki i Aktora „Kubuś" w Kielcach im. Stefana Karskiego – przyp. MM], bo w Żeromskim [Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach – przyp. MM] nie było etatu, ale po miesiącu pracy okazało się, że jestem tam jednak potrzebna. Przyczyną była ciąża kierowniczki i konieczne było wsparcie. Spędziłam w Kielcach 15 lat. Potem Piotr Jędrzejczak, który w Kielcach przygotowywał wiele spektakli, objął dyrekcję w Zielonej Górze. To na jego prośbę, wraz z mężem – aktorem [Jerzy Kaczmarowski – przyp. MM], przeniosłam się do Zielonej Góry. Przyjechaliśmy tutaj razem już 29 lat temu.
Czyli zabrał Panią ze sobą?
– Tak. I jestem. Zielona Góra bardzo mi się podoba, więc zostałam. Już się nie przenoszę.
Gdyby miała pani wyjaśnić, to na czym polega Pani praca?
– Z tym jest różnie i zależy od spektaklu. Moja praca przy nowym przedsięwzięciu zaczyna się od tego, że scenograf przedstawia mi projekty, a ja muszę wykonać peruki i nakrycia głowy. Robię różne rzeczy w teatrze: od kapeluszy po fryzury. Najpierw zaczynam od peruk, jeśli są do zrobienia czy do uczesania. Oczywiście mamy też zapas gotowych peruk, bo nie do każdego spektaklu robi się nowe – czasem wystarczy przeczesać. Jestem potrzebna głównie przy aktorze, więc w trakcie przymiarek oraz prób generalnych. Wtedy jest czas na charakteryzację i ułożenie fryzur. Z tym, że malowaniem współczesnym – makijażem – zajmują się aktorzy, a jeśli chodzi o typową charakteryzację, bardziej skomplikowane rzeczy: tym zajmuję się osobiście. Najczęściej jestem godzinę przed spektaklem i nieraz muszę ucharakteryzować nawet 15 osób, ponieważ od lat jestem tu sama.
Czy to jest ciężka praca?
– Jeśli się lubi, to co się robi, to nie jest to ciężka praca. Owszem, zdarzają się spektakle przy których mniej lubię swoją profesję. Najczęściej dlatego, że nie podoba mi się ten spektakl, ale bywa różnie.
Jaki był ulubiony spektakl, przy którym Pani pracowała?
– Było kilka. I w Kielcach i w Zielonej Górze. Bardzo lubię „Gusła" oraz „Stworzenia sceniczne". Jest wiele sztuk, które lubię. Prędzej bym powiedziała o tych, przy których nie bardzo miałam ochotę pracować.
Co to był za spektakl?
– To był spektakl „Awantura o Basię". Nie wiem dlaczego, ale po prostu nie lubiłam przy nim pracować. Naprawdę nie jestem w stanie tego wytłumaczyć.
Rozumiem. Czy przypomina sobie Pani jakąś trudną sytuację przed spektaklem?
– Zdarzały się takie rzeczy, ale to raczej były drobiazgi. Pamiętam pewną sytuację, gdy byliśmy „w terenie", dokładnie w Wałbrzychu. Zawsze na wyjazd pakuje się wszystko – kostiumy, peruki. Akurat tego spektaklu nie graliśmy już dawno, więc przeprowadzenie próby na miejscu było bezwarunkowe. Przyjechaliśmy dzień wcześniej i w trakcie tej próby, bodajże dwie godziny przed spektaklem, okazało się, że nie wzięłam peruk, które stoją na scenie w czasie przedstawienia. To była skomplikowana instalacja i ważny element tej sztuki: dwie peruki połączone rurą z włosów, które dwójka aktorów nakładała na scenie. A ponieważ stało to gdzieś w magazynku, bo dawno tego nie graliśmy, to zwyczajnie nie wzięłam. Na szczęście w Wałbrzychu był pewien zapas peruk, więc szybko zrobiłam coś bardzo podobnego i się udało.
To nie była łatwa sytuacja.
– Nie była. Stresująca dosyć, ale jestem generalnie spokojną osobą, więc wiem, że spokojem więcej się załatwi, niż nerwami.
Łatwo się pracuje z aktorami oraz reżyserami?
– Nie miałam konfliktów i problemów w kontaktach z ludźmi. Owszem, zdarzają się czasami indywidualne przypadki, ale można to szybko załagodzić.
Jakby miała Pani powiedzieć: co najbardziej, a co najmniej lubi w swojej pracy?
– Najbardziej lubię tworzyć. Gdy dostaję projekt, który jest bardzo skomplikowany. Nie jest to proste i trzeba dochodzić do tego jak to zrobić. To mi się najbardziej podoba. Później już sama praca wygląda jak w kieracie. Kiedy się zacznie grać spektakl, to dzień w dzień jest identycznie. Przed każdym widowiskiem trzeba zrobić to samo. Proces tworzenia jest najciekawszy.
Więc to, co pani najmniej lubi to ten monotonny rytm?
– Tak, to ten kierat. Kiedy po raz kolejny gra się ten sam spektakl i pracuje się według schematu.
Pytanie techniczne: lepiej się Pani pracuje na sztucznych włosach czy tych prawdziwych?
– Na prawdziwych. Sztuczny włos nie jest wdzięczny, a z prawdziwym da się zrobić praktycznie wszystko. Można go ufarbować, zakręcić, skarbować – cuda. Natomiast nie z każdym sztucznym da się cokolwiek zrobić. Zależy też jakie sztuczne, bo tych włosów jest zbyt szeroka gama, ale najczęściej nie można ich ufarbować. Ciężko też zmienić fryzurę, zakręcić, bo sztuczny włos pod wpływem ciepła inaczej się zachowuje: nawet jak się zakręci na mokro na wałek to nie ma efektów. Natomiast peruk z prawdziwych włosów jest coraz mniej. Dawniej był specjalny zawód, w którym jeżdżono po salonach fryzjerskich, odkupowano włosy i zdawano do teatrów. Teraz już w ten sposób to nie funkcjonuje.
Jeśli chodzi o charakteryzacje – które pani woli wykonywać: do spektakli dla dzieci czy dla dorosłych?
– Dla dorosłych, bo są bardziej skomplikowane. Dziecięce są jednak mocno rysunkowe. Był taki spektakl, przy którym aktorzy musieli przychodzić dwie godziny przed spektaklem, ponieważ odgrywali postaci, które wychodziły z grobów i nie miały części ciała – były pogryzione zębem czasu. Ale był efekt – to się liczy.
Jeśli Pani pomyśli o zielonogórskim Teatrze i o tym jak się zmieniał, to widzi Pani ogromną różnicę między tym, jak zaczynała Pani tutaj pracować, a jak on wygląda teraz?
– Na pewno jest różnica. Czasy się zmieniły. Zacząć można od prozaicznej rzeczy – od pieniędzy. Wtedy jednak kultura była bardziej dotowana. Gdy zaczynałam w Kielcach, nie było problemu z pieniędzmi, ale to było dawno. Natomiast tutaj też na początku graliśmy dużo więcej spektakli. Za dyrektora Bucka [Andrzej Buck – dyrektor LT w latach 1998-2007, przyp. MM] o wiele częściej wyjeżdżaliśmy, pokazywało się spektakle poza rodzimym teatrem. Teraz bardzo rzadko dajemy gościnne występy. Nie gra się za wiele, chociaż nie można narzekać, ponieważ to również zależy od pory roku. Jesienią czy zimą przychodzi więcej widzów – są pełne widownie, ale wiosną świecą pustkami. Przychodzi po kilkanaście, kilkadziesiąt osób. Wszystko się zmienia, więc teatr też musi. Repertuar się przystosowuje. Odchodzi się od klasyki, jest dużo współczesnych sztuk. A jednak teatr zawsze mi się kojarzy z klasyką, taką piękną klasyką.
Który ze spektakli marzyłoby się Pani ujrzeć na deskach Lubuskiego Teatru?
– Bardzo lubię „Wesele". Uwielbiam Wyspiańskiego, a „Wesele" to jeden z lepszych dramatów, który nie był wystawiany za moich czasów w Zielonej Górze. Jest też cały piękny Szekspir; lżejszy repertuar również – lekkie komedie, wodewile – coś w tym stylu.
Czy po tylu latach spędzonych tutaj, wyobraża sobie Pani, że mogłaby robić w życiu coś innego?
– Nie. To jest praca, którą się kocha i to jest przyjemność. Czasami jest męcząca, wiadomo – jak każda. Nieraz spędza się 12 godzin nad projektem, bo goni czas i trzeba być praktycznie na każde zawołanie, ale ja się przyzwyczaiłam do tego i lubię to.
Coś co z Panią zostanie z pracy w teatrze – wspomnienia?
– Ludzie. Pracuję już długo, bo 44 lata, więc poznałam mnóstwo różnych osób. Wspomnienia na pewno. Poza tym Zielona Góra nie jest ogromnym miastem i wszędzie jest blisko. Kiedy się odejdzie, zawsze można przyjść w odwiedziny do teatru.
Bardzo Pani dziękuję za poświęcony czas, było mi niezwykle miło!