To nic, że śmieszne

"Jak zostałam wiedźmą" - reż. Agnieszka Glińska - Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Warszawie

Agnieszka Glińska po raz kolejny flirtuje z literaturą dla dzieci. Z dobrym skutkiem dla dość przypadkowego ostatnio repertuaru Teatru Studio.

Odrabiam zaległości, bo odnoszę się do premiery sprzed niemal trzech miesięcy, ale czasem trudno nadążyć za ostatnimi pokazami nowych tytułów pod koniec sezonu. Na początek wakacji Glińska do spółki z Dorotą Masłowską zafundowały rzecz osobliwą, gdy porównać ją z tym, co się dzieje na scenie przy warszawskim pl. Defilad. Twierdzę tak nieco z ironią, ale też z nieskrywanym zadowoleniem, bo Studio po dziwacznych chwytach repertuarowych, jakie oglądaliśmy tam przez półtora roku, zdobywa się na lekkość i - mówiąc wprost - konkret. Taki, który od razu łatwo podpada pod definicję, czyli zjednuje sobie zwolenników natychmiast. Przeciwników pewnie też, ale po co komu być przeciwnikiem teatru dziecięcego na scenie dramatycznej? Jakoś nudno by było, gdyby ten gatunek kwalifikował się jedynie jako domena scen dziecięcych par excellence. Lekkości brakuje u Glińskiej wtedy, kiedy hucznie promuje dyrekcję. Bo niby większość repertuaru filtruje się na tej scenie przez szeroki uśmiech i modne trendy, lecz widać, że realnie to właśnie powoduje, iż Studio uchodzi dziś na lans numer i w mieście (jak kiedyś TR Warszawa), a to już poważna sprawa: w Studio bywać wypada. Zrobiło się sztucznie.

Drugi powód do zadowolenia wynika z frapującego statusu, jaki ma u nas Dorota Masłowska. Przez długi czas niemal każdy wtrącał w tej sprawie jakieś swoje "ale". Przeważnie dlatego, że pisarka nie podpadała pod łatwe kategorie, z łatwością i nonszalancką wręcz - w pełni uprawnioną - pewnością siebie dowalała wszystkim, i tym, którzy sytuowali ją po stronie pokolenia

nowych buntowników teatru, i tym, którzy dokonując wielopiętrowych analiz, odbierali jej twórczość jako krytykę lewicy. Po kilku latach widać, że wszystkich pogodził język: zmysł socjologicznej obserwacji w nim zawarty, zupełnie niespotykany słuch na codzienną frazę i wyczucie w niej kodów pokoleniowych budujących tożsamość (znakomity dramat "Między nami dobrze jest" sprzed pięciu lat). Dziś dyskusja wokół Masłowskiej to już nie pytania, do kogo jej talent należy, lecz raczej dociekanie, jak z niego skorzystać. Zresztą wystarczy przeczytać obszerne wywiady z autorką - jak na dłoni widać, że jako jedna z nielicznych - i to w wieku 31 lat - wybitnie dostrzega paradoksy polskiej rzeczywistości i wykłada je dziesięć razy ciekawiej niż zastępy publicystów.

No dobrze, ale zejdźmy na poziom, którego Masłowska teraz dotknęła. Bo pisząc bajkę dla dzieci, chciała chyba trafić do jeszcze szerszego grona. To kolejny jej sprytny fortel - bajka dla dzieci (choć starszych), która trafi w czułe punkty obu zainteresowanych stron; gdzie może zawstydzi rodziców, ale i nie oszczędzi kiepskich manier dojrzewającej generacji.

Właściwie to sen albo momentami sen w śnie, dlatego mnożą się sceniczne możliwości, które Glińska wykorzystuje. Oś tej bajki wyznacza podróż Wiedźmy (Kinga Preis) po dwuletniej diecie w poszukiwaniu dziecięcia do skonsumowania. Jednak pewnie nie to jest najważniejsze. Masłowska konsekwentnym rytmem dialogów o całej możliwej dziecięco-rodzicielskiej codzienności bawi się w świat skojarzeń. Choć czasem można się złapać na tym, że pęd skojarzeń Masłowskiej i miks wszystkiego ze wszystkim może być za trudny nawet dla dziesięciolatków. Ale czego nie da się pojąć na 100 proc, na pewno da się przeczuć. Dlatego i Glińska, co może, upraszcza, nie przeładowując sceny szpargałami, nie drażniąc komplikacją wątków (sama Masłowska w uwagach do sztuki przyznaje, że warto w toku akcji niektóre rzeczy przypominać, by młody widz podążał za historią gładko).

Poza tym rozpisuje spektakl na dosadne popisy swoich najlepszych aktorów. Łukasz Simlat jako niesforny bachor, który wszystkiego ma za dużo, udowadnia, że chyba za rzadko dostrzegano w nim aktora do zadań z ryzykiem przekroczenia roli rysowanej grubą kreską. A to nie lada umiejętność takich zadań nie zniweczyć. Z kolei Kinga Preis, jeśli granice przekracza, to już z pełną świadomością, że może widownię, nie tylko najmłodszą, spokojnie zawojować. Igra z wizerunkiem (znanym także z filmów) i nie boi się korzystać z własnej cielesności, jeśli tylko doda to Wiedźmie czarnego blichtru. Słowem: znakomita Preis znów działa bez najmniejszych kompromisów, choć ten gatunek pozwala chwilami odpuścić i ograć scenki chwytliwym gestem.

I obejrzyjcie dokładnie scenę, gdy śpiewa wiedźmowego bluesa po nieudanej misji zjednania sobie sojusznika w osobie Dziewczynki (ujmująca Dominika Ostałowska). Sporo w tej "pieśni" również odniesień do lubianych tak teraz performance'ów. Masłowska pisze, Glińska dopowiada, zespół Studia odczytuje. Takiej radochy z klasą potrzeba. Dlatego mam świetnego newsa dla inteligentnych rodziców: zabierajcie starsze pociechy (ja żałuję, bo mój trzyletni synek za mały) na "Jak zostałam wiedźmą", do krainy, jak gwarantuje Masłowska, "starych snów znalezionych w wyrzuconych poduszkach". Tylko nie pozwólcie im zabrać i-Phone'ów, bo może się to skończyć jeszcze zabawniej...

Autor jest także redaktorem Internetowego Tygodnika Idei "Nowa Konfederacja (www.nowakonfederacja.pl)

Przemysław Skrzydelski
wSieci
2 października 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia