To nie jest spektakl dla młodych ludzi

"Kobiety bez znaczenia" - reż. Grzegorz Chrapkiewicz - Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy

Alan Bennett, brytyjski aktor i pisarz, stworzył w latach osiemdziesiątych cykl „Gadające głowy" na zamówienie telewizji BBC. Były to monodramy, których autor poruszył tematy śmierci, choroby, izolacji, poczucia winy.

Grzegorz Chrapkiewicz wybrał z nich dwa, „Kobieta bez znaczenia" oraz „Pani od listów", i połączył je w jedno przedstawienie powierzając pojedyncze role dwóm genialnym aktorkom. Bohaterki obu historii różnią się między sobą właściwie wszystkim, lecz łączy je to, że muszą się mierzyć z samotnością. Poszerzony przez reżysera tytuł – „Kobiety bez znaczenia" – ma sens.

Halina Łabonarska wystąpiła jako pierwsza. Miss Schofield to elegancka, delikatna pani w średnim wieku pracująca w biurze. Ujmująco grzeczna, całkowicie oddana pracy, darząca nabożnym szacunkiem szefa i... zupełnie pozbawiona jakiegokolwiek życia prywatnego. W jej opowieści przewija się tylko odległy ojciec, od którego dawno się odcięła, i nikt inny; nie ma rodziny, nie ma przyjaciół, znajomych, ani nawet sąsiadów. Centrum społecznym i towarzyskim jej życia jest praca, jednak tam też nie nawiązała z nikim pogłębionej więzi. Jej codzienność składa się z wymiany uprzejmości, które dla niej są całym światem, lecz dla innych – tylko płytkim small-talkiem. Łabonarska jest tak piękną i subtelną kobietą, i ma w sobie tyle ciepła i klasy, że nie sposób panny Schofield nie lubić, mimo jej staroświeckiej konserwatywności i nieuświadomionego rasizmu. Tym większą przykrość odczuwa widz towarzysząc bohaterce monodramu w powolnym, lecz nieustającym... umieraniu. Kiedy pannie Schofield zaczyna szwankować zdrowie, okazuje się, że nikt nie odwiedza jej w szpitalu, że w biurze jej pozycja nie jest niezastąpiona, i że nawet jako pacjentka, mimo wymiany grzeczności i zachowania kurtuazyjnych form, nie ma dla nikogo znaczenia. To wstrząsające, przejrzeć się w pannie Schofield i odczuć jej samotność na własnej skórze. Nieważne, czy los dał kobiecie obrosnąć bliskimi, przyjaciółmi, dziećmi, wnukami. Nieważne. Każdy oglądając Łabonarską utożsamił się ze starą panną, wobec której wszyscy są uprzejmi, lecz na której nikomu nie zależy.

Reżyser jednak nie zostawił nas z tym obrazem w sercu, lecz płynnie wprowadził drugą postać – Irene Ruddock też jest samotna, ale nie narzeka na brak zajęć ani zainteresowań. Pasjonuje ją życie innych, których bezustannie podgląda przez lornetkę oraz na których wytrwale donosi pisząc listy do komendanta policji, do zarządu miasta i wszystkich możliwych instytucji, które normalny człowiek raczej omija szerokim łukiem. Jej jedynym przyjacielem jest niezawodne pióro, którym pisze te donosy, i które dała jej świętej pamięci Mamusia, też największa plotkara i donosicielka w okolicy. W tej postaci też się wszyscy przejrzeliśmy... Jednak mimo iż Irene jest naprawdę wstrętnym babsztylem, Małgorzata Niemirska dała tej postaci taką dawkę energii i żywotności oraz humoru, że wszyscy ją polubiliśmy. Na szczęście kara, która zostaje jej w końcu wymierzona za wścibstwo i donosicielstwo, stanie się dla niej nagrodą. Mianowicie Irene znajdzie się w więzieniu – wreszcie wśród ludzi, pierwszy raz w życiu wolna i szczęśliwa! Czyż to nie paradoks? Osoba, która żyła w konflikcie z całym światem, bo wszystkich chciała poprawiać, pouczać i stawiać pod pręgierzem, czuje się jak w domu pośród więźniarek.

Obie nakreślone przez Benneta postaci są tak nam wszystkim bliskie i autentyczne, że cieszę się, iż Chrapkiewicz wybrał taką właśnie kolejność tych dwóch historii. Zakończenie spektaklu historią panny Schofield, pozornie bardziej logiczne, byłoby naprawdę ciężkie do zniesienia emocjonalnie; tymczasem wesoła i rubaszna Irene pozostawia widzów w radosnym nastroju. Łatwiej jest z samotności kpić i ją prześmiewać niż na nią umierać.

Oprócz głębokiego studium ludzkich zachowań i popisu świetnego aktorstwa obu pań spektakl jest także ucztą dla osób znających angielski i miłujących słowo – oryginalny tekst monodramów jest obecny na wyświetlaczu, dzięki czemu można z prawdziwa przyjemnością podziwiać kunszt tłumaczki, Małgorzaty Wrzesińskiej, która przełożyła go na naprawdę świetną polszczyznę. Minimalistyczna scenografia i kostiumy oraz dyskretna oprawa muzyczna służą przedstawieniu. Celem twórców było przecież poruszenie dusz. Długie owacje na zakończenie przedstawienia są dowodem na to, że im się udało, choć średnia wieku na widowni nie była zbyt wysoka.

Więc może to jest spektakl dla młodych ludzi?

Agnieszka Kledzik
Dziennik Teatralny Warszawa
27 lipca 2021

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...