To nie jest spektakl dla młodych ludzi

"Kwartet" - reż. Piotr Jędrzejas - Teatr Muzyczny w Poznaniu

Temat starości był już podejmowany w kulturze na wiele sposobów. Począwszy od genialnych książek Philipa Rotha poprzez piosenki Osieckiej czy niezliczone realizacje teatralne (nie musimy daleko szukać, wystarczy przejść się na Betty Lemon do Teatru Nowego). Tym razem w Poznaniu mamy okazję zobaczyć starość w wersji light, poprzez konwencję komediową popatrzeć na czwórkę emerytowanych artystów - bohaterów Kwartetu, najnowszego spektaklu w Teatrze Muzycznym.

Gdybym miała wybrać główną piosenkę soundtrackową do tego przedstawienia w reżyserii Piotra Jędrzejasa, nie byłaby to Jeszcze w zielone gramy, a raczej motyw muzyczny z show Benny'ego Hilla. Wybrałabym tak, bo Kwartet to nie komedia, po której ktoś powie "Cóż za wyszukany humor!", a raczej "Ależ to były jaja, co nie?". I chociaż raczej nikt z widowni nie zapowietrzy się ze śmiechu, to dla wielu znajdą się w spektaklu momenty na krótkie wybuchy radości. U mnie sporo było za to skrzywionego uśmiechu, ale uczciwie przyznam - byłam w mniejszości. Bo to nie był spektakl dla młodych ludzi.

Impotenci i gołe baby

Kwartet rozgrywa się w luksusowym domu spokojnej starości. O luksusie świadczą nowoczesne, szklane meble, a o tym, że to mimo wszystko dom starców - tapety w pudrowe róże (za scenografię odpowiedzialny był Jan Kozikowski). W domu tym na początku poznajemy trzech bohaterów: pocieszną Cissy (Daniela Popławska), wytwornego Reggiego (Jarosław Patycki) oraz wiecznie podnieconego Wilfa (Wiesław Paprzycki). Reggie zanudza współtowarzyszy uczonymi książkami o sztuce, Cissy wsłuchuje się w nagrania muzyki operowej, zaś Wilf raz to ogląda "Playboya", raz to rzuca obleśne teksty w stronę nic niesłyszącej (ma słuchawki w uszach) Cissy. Dowcipy z brodą idą jeden za drugim - tylko ileż można śmiać się z gołych bab, podszczypywań i żartów o mocy bądź niemocy czyjegoś penisa oraz - a jakże - o zniewieściałych gejach? Ileż można uśmiechać się, gdy słyszymy zazwyczaj dystyngowanego Reggiego wyzywającego od kurew kobietę, pracującą w domu spokojnej starości? Okazuje się, że można śmiać się wciąż, bez ustanku, bo estetyka Benny'ego Hilla wbrew pozorom nie wymarła, ma się wciąż dobrze, przynajmniej wśród publiczności w pewnym wieku, a już na pewno wśród publiczności w pewnym wieku i określonej płci. Ja, przyznam szczerze, po którymś z kolei gagu, nie chcąc ulegać zażenowaniu, postanowiłam nie zwracać uwagi na "śmieszną" warstwę Kwartetu i odtąd skupiałam się wyłącznie na głębszych motywacjach, historiach i obawach postaci.

Sztuka Ronalda Harwooda zdobyła niemałą popularność na świecie. Została napisana w końcówce lat 90. - może więc przaśny humor Kwartetu jest po prostu znakiem czasu? Jednak liczne realizacje, w tym także telewizyjne czy te popełnione kilkanaście lat po premierze, pozwalają przypuszczać, że nie - że sztuka Harwooda musi mieć coś w sobie, coś, co sprawia, że i w 1999 roku, i w 2012, i w 2019 ludzie chcą ją oglądać. Czym jest "to coś"? Po jakimś czasie do trójki przyjaciół dołącza słynna operowa diwa Jean Horton (Lucyna Winkel). Zaczynają się tarcia i nieprzyjemności między nią, a jak się okazuje, jej byłym mężem Reggiem. Sytuacja ta sprawia, że oto czwórka starszych artystów wraca pamięcią nie tylko do młodości, ale także do miłości. Jean Horton wspomina dawną sławę i mężów, Wilf zdejmuje maskę przaśnego wujaszka i otwiera przed nami historię życia, któremu sens nadawała niegdyś żona (już nieżyjąca). Wzruszyć ma nas twierdzenie, że nigdy w życiu nie zdradził jej, mimo insynuacji całego światka artystycznego. Nadać głębi wyznanie, że cały składa się ze słów, z gadania o seksie, ze słownych końskich zalotów, natomiast gdzieś w głębi swojego serca tęskni po prostu za żoną.

Cóż natomiast z Reggiem? Sztywny, dystyngowany artysta zaczytany w książkach, zainteresowany sztuką jest... impotentem, co zdradza Horton w opowieści o 9-godzinnym małżeństwie zakończonym fiaskiem w kluczowym momencie każdego małżeństwa. Reggie nie sprawdził się jako mężczyzna, więc przez całe życie nosi w sobie urazę do Horton. Nawet poczciwa Cissy zdradza, że w młodości nie prowadziła się zbyt dobrze i dlatego teraz pokutuje, będąc miłą dla wszystkich. Postaci nakreślone przez Harwooda w moim odczuciu są wydmuszkami i nawet komediowa konwencja nie jest w stanie sprawić, że spektakl będzie przyjemnym, niewinnym oddechem w repertuarach poznańskich teatrów.

Łyżka miodu

Skłamałbym pisząc, że Kwartet Teatru Muzycznego jest nieudany. On się broni pewną konwencją, której ja nie kupię i jak sądzę mało kto z dwudziesto- i trzydziestolatków kupi. Rozbawi ona natomiast z pewnością starszych panów i kilka pań, lekko wzruszy, wywoła uśmiech, może nostalgię. Jest to też spektakl udany ze względu na aktorów. Daniela Popławska nie umie zagrać źle, nawet w kiepskiej sztuce. Ciekawą postać wykreował także Patycki - widać, że dobrze czuje się w teatrze dramatycznym. Mimo niewdzięcznego tekstu Paprzyckiemu udało się stworzyć tak realnego erotomana-gawędziarza, że od razu przypomniał mi się wujek Janek (w której rodzinie nie ma wujka-podszczypywacza?).

Jedynie Winkel miała słabszy dzień. Łzy, szlochy i nieco zbyt koturnowo wygłaszane kwestie sprawiały, że wypadła dość sztucznie, co w sumie łączyło się z charakterem jej postaci, jednak według mnie, aktorka trochę za mocno poszarżowała. Udane były za to scenografia i kostiumy (piękne, naprawdę piękne w finałowej scenie!) oraz muzyka (Piotr Deptuch). Czy Kwartet jest udaną produkcją? Tak. Czy mi się podobał? Nie. Czy jest produkcją potrzebną? Reakcja publiczności jest najważniejszych werdyktem - więc tak. Kwartet Harwooda będzie miał długie, długie życie. Tak jak pewien rodzaj mentalności i poczucia humoru i tak jak tęsknota za młodością.

Aleksandra Kujawiak
kultura.poznan.pl
4 czerwca 2019
Portrety
Piotr Jędrzejas

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia