To nie ty, to nie ja

"Amfitrion" - reż: Wojtek Klemm - Narodowy Teatr Stary w Krakowie

Na obrotowej scenie "Amfitriona" w reżyserii Wojtka Klemma wszystko kręci się wokół tożsamości. Ziemianie gubią się w labiryncie własnego ja, do którego wiedzie ich igraszka boska, a z którego nie wywiedzie ich żadna Ariadna. Jednak owa tożsamość to koncept niezwykle złożony oraz tajemniczy i wydaje się, że w tej odsłonie potraktowany został zbyt lekko.

Najistotniejsze są momenty przejścia, właściwie konfrontacji, kiedy okazuje się, że ja nie jest sobą, tylko kimś innym. Absurdalność tej sytuacji otwiera ocean możliwości, a my mieliśmy okazję przespacerować się jedynie po jego brzegu, trochę najedliśmy się smakiem. Posłaniec Amfitriona (Marcin Kalisz) przygotowuje swoją rolę przed spotkaniem z Alkmeną. Niespodziewanie wyrasta przed nim ktoś, kto podaje się za niego samego, tajny wysłaniec Jupitera. Wyprzedza jego myśli, wyprowadza go w pole. W tej nierównej walce najpierw na słowa, do rękoczynów dojdzie potem, człowiek skazany jest na porażkę. Jednak w cień odchodzi ten metafizyczny wydźwięk, kiedy na pierwszym planie króluje zestaw komediowych gagów, które niczym nie są w stanie zaskoczyć widza. Zmiana osobowości uszyta zostaje zbyt grubymi nićmi, które ciągną się w dodatku w nieskończoność. 

Kolejna zdublowana postać to Jupiter-Amfitrion. Niestety i w tym przypadku nie zwiedzie nas mało przekonująca zamiana: król bogów to Adam Nawojczyk, a jego ziemski poddany to Błażej Peszek. Nie sposób uwolnić się od wrażenia, że obaj grają tak naprawdę siebie, co, oczywiście, nie deprecjonuje ich kreacji, ale jednak znacznie polaryzuje ten aktorski układ, który powinien przecież w jakimś stopniu tworzyć jedną całość. Przy tym wszystkim obie postacie wydają się w pewnym sensie niedokończone, nie zawsze spójne i funkcjonują jakby niezależnie od siebie.

W tym dziwnym świecie tylko mężczyźni mają swoich sobowtórów, kobiety są pojedyncze. Chyba najbardziej przekonująco wypada postać Alkmeny (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik): zdystansowana, dojrzała. Żona Sozjasza, sługi Amfitriona to przy niej banalna trzpiotka, której dodatkowo (do tej pory nie rozumiem dlaczego) reżyser kazał śpiewać niskim nieczystym głosem, właściwie rapując do mikrofonu, w ciemnych okularach jeden z wersów dramatu, wybrany zdaje się bez głębszego namysłu.

Obrotowa platforma na środku sceny podzielona jest na swojej średnicy pionowymi roletami, które stanowiąc coś w rodzaju kurtyny. Nad nimi widnieje wielki napis „It’s not you, it’s me”. Niestety, w scenicznej odsłonie dramatu Heinricha von Kleista, nie ma ani ciebie, ani mnie.

Magdalena Talar
Dziennik Teatralny Kraków
27 maja 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...