To niemało - bez urazy, "Żyd z Wesela" 600 razy!

rozmowa z Jerzym Nowakiem

Dlaczego przez pierwsze kilkanaście lat grał niemal wyłącznie gestapowców, a potem - Żydów? W tym miesiącu po raz sześćsetny zagrał tytułową rolę w sztuce "Ja jestem Żyd z Wesela" - rekord na miarę Księgi Guinnessa.Gra tę postać już od osiemnastu lat. Z Jerzym Nowakiem rozmawia Marta Paluch

Jako mała dziewczynka bałam się Pana.

Bo takie typy grałem. Pierwsze kilkanaście lat - same czarne charaktery. Jak trzeba było gestapowca, dzwonili do Nowaka. Pamiętam nawet, że raz zadzwonił sekretarz kurii. Mówi: Panie Jerzy, robimy widowisko pasyjne i chcemy panu zaproponować rolę...

Kogo?

Judasza? - pytam sekretarza. A on: Skąd pan wiedział?. Ja na to, że jak patrzę do lustra, to widzę, że przecież nie zagram Matki Boskiej. I zagrałem tego Judasza.

W internecie znalazłam śmieszny skrót o Panu: "znany z ról gestapowców, Żydów i dobrych dziadków"...

Sama pani widzi, że nie mam twarzy Gregory Pecka.

Ale żeby od razu zbrodniarz?

U nas w branży tak już szufladkują. Ale to nie trwało długo, kilkanaście lat tylko. Potem już grałem dobrych ludzi.

W końcu stanęło na graniu Żydów...

To się z kolei wzięło stąd, że wychowałem się na Kresach i jeszcze mam w uszach specyficzną gwarę proletariatu żydowskiego. W tej chwili niewiele jest w Polsce aktorów, którzy ją pamiętają. Bo tego proletariatu już nie ma. Oni np. często się mylili w zaimkach, np. "czy ja kogokolwiek oszukałem, komukolwiek skrzywdziłem?". Taką gwarą mówi grany przeze mnie "Żyd z Wesela", Hirsz Singer.

Zagrał Pan go już 600 razy, to chyba światowy rekord. Nie ma Pan trochę dość tej postaci?

Nie, bo za każdym razem, gdy wychodzę na scenę, gra wygląda inaczej. Na scenie wchodzę w innym wymiar. To już nie jestem ja, tylko ktoś inny, ale przepuszczony przez pryzmat mojej osobowości. To się nie może znudzić.

W sztuce mówi Pan: Spytajcie kogo chcecie w Bronowicach, że jestem uczciwy człowiek. Tak się Pan utożsamił z bohaterem, że sam mieszka w tej dzielnicy, i to jeszcze przy ulicy Złoty Róg?

Mieszkałem tu już wcześniej. Sprowadziliśmy się do tego domu w latach 30. Wtedy tu dookoła było żyto i pszenica - i trzy domy - w tym nasz.

Postać Hirsza czerpie z autentycznej postaci?

Był w Bohorodczanach, mieście mojego dzieciństwa, kuśnierz, Aaron Ziegielaub. Mam ciągle w uszach jego charakterystyczny żydowski zaśpiew. Poczciwy, dobry, fachowiec, chodził trochę obszarpany. Był częścią tamtego świata, który zupełnie zniknął z powierzchni ziemi. Zresztą w tym tygodniu nagrywamy film dla telewizji właśnie o tamtym świecie, pt. "Nie ma już tych miasteczek". Taki trochę musical.

Będzie Pan śpiewał?

Śpiewał i grał na fortepianie "Siedmiu braci". To opowieść o tym, jak żydowscy bracia po kolei umierają. Ostatni wers idzie tak: "Było sobie jeden brat/on zdrowy był jak byk/Ale i on w końcu umarł/ich zostało Nikt". Smutne. W filmie gra Jurek Trela, ja oraz Poldek Kozłowski, klezmer. Rzecz dzieje się w Krakowie. Z USA przyjeżdża turystka, która przypomina sobie dawne czasy. Zachodzi do restauracji, gdzie siedzi barman - stary Żyd - czyli ja. Rozmawiamy o tym, że nie ma już na Kazimierzu żydowskiego jedzenia, klimatu... To zresztą prawda. Całą dzielnicę obszedłem i nie znalazłem ani dobrego czulentu, kugla ani karpia po żydowsku - takich, jakie pamiętam z dzieciństwa.

W recenzji tej sztuki krytyk pisał o Pana grze: "Nie ma w nim skrawka prywatności, którą mógłby przehandlować publiczności uwielbiającej ten towar". A kilka lat później dał Pan Marcinowi Koszałce nakręcić film o swoim umieraniu - "Istnienie"...

To był jednak dokument fabularyzowany. Miałem po nim cały szereg telefonów czy...

...już Pan umiera?

- Dokładnie. Najlepszy był telefon do mojej żony: "Pani Mario, czy to... już?". Ale jak widać, jakoś jeszcze się ruszam.

Koszałka powiedział, że straszna zadyma wokół tego filmu się zrobiła. Zarzucano mu, że wykorzystuje umierającego człowieka. A wcale nie byłem umierający, zresztą dziś także tak do końca nie jestem. Ta choroba była wymyślona.

W filmie bierze Pan ślub. Też wymyślony?


Nie, autentyczny, kościelny. Tylko że dla efektów filmowych ceremonię powtórzono przed kamerą. Proboszcz musiał specjalnie po to wystarać się o zgodę biskupa.

Zgodził się Pan na udział w "Istnieniu", bo chciał w końcu zagrać główną rolę w filmie?

Tak kiedyś powiedziałem, ale wie pani, jak to się czasem w wywiadach mówi... Zresztą, to Koszałka wymyślił.

Opowiadał też, że ma obsesję śmierci.

Tak, zresztą wiele scen się dzieje w prosektorium.

Dużo o tym mówił?

Mówił mało, ale widać było tę obsesję. Kiedyś lekko skaleczyłem się w palec. Odskakiwał, żebym go nim nie dotknął.

Zaraził Pana tą obsesją?

Nie.

A nadal Pan się boi, że w niebie to tylko godzinki, nieszpory i nuda?

Nie boję się. Tak kiedyś powiedziałem, ale jednak mam nadzieję, że tam jest przyjemnie.

Marta Paluch
Polska Gazeta Krakowska
29 października 2011
Portrety
Jerzy Nowak

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia