Tomasz Podsiadły: Wołali za mną "ooo, Książę jedzie!

Rozmowa z okazji 25-lecia pracy artystycznej

- Nie chciałbym zamykać sobie drogi do aktorstwa. Mam dyplom. Czasem wręcz przykro mi się robi, że muszę zejść ze sceny, gdy coś próbuję, sprawdzam. Jednak wciąż mam przeświadczenie, że jako reżyser mogę znacznie więcej zrobić niż jako aktor - mówi Tomasz Podsiadły, obchodzący 25-lecie pracy artystycznej. Reżyserowanie spektakli w Centrum Kultury w Gdyni i prowadzenie amatorskiej Sceny 138 łączy z konferansjerką.

Jak to się stało, że obchodzisz 25-lecie pracy artystycznej?

Tomasz Podsiadły: Sam nie potrafię w to uwierzyć, bo mam wrażenie, że minęło najwyżej 10 lat. A zaczęło się w 1991 roku w Teatrze Miejskim w Gdyni. To była jedna z pierwszych produkcji za nowej dyrekcji Krzysztofa Wójcickiego. Dyrektor chciał mieć premierę, o której głośno będzie w całej Polsce. Wybór padł na przedstawienie "Książę i żebrak" Marka Twaina w reżyserii Jarosława Kiliana. Jak na tamte czasy spektakl był mocno rozreklamowany, pisano o nim nawet na drugim końcu Polski. Premiera się odbyła 9 listopada 1991 roku. Razem z kolegą w wieku 14 lat zagraliśmy główne role - ja Księcia, on żebraka Toma - choć obaj wyglądaliśmy na jakichś 10-latków. Spektakl się przyjął, dlatego bardzo szybko Kilian reżyserował kolejny spektakl i ponownie nas do niego zaangażował. Potem jakimś dziwnym trafem ciągle grane były spektakle, gdzie potrzebne były dzieciaki. W ten sposób spędziłem w Teatrze Miejskim pięć sezonów artystycznych.

Błyskawiczny początek kariery artystycznej. Sodówka nie uderzyła do głowy?

- Zacząłem grać w profesjonalnych przedstawieniach w ósmej klasie szkoły podstawowej. To była bardzo dobra szkoła życia. Liceum również nie było przypadkowe, bo było to II LO w Gdyni, gdzie istniała w tamtym czasie klasa artystyczna, która miała przygotować uczniów do Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej. Początkowo mieliśmy cztery dni w szkole, a jeden spędzaliśmy w teatrze. Później do teatru mieliśmy biegać po godzinach. W rezultacie większość z nas ciągle przesiadywała w Miejskim albo Muzycznym. Na wagary chodziło się tylko i wyłącznie do teatru.

Potem oczywiście trafiłeś do Studium Wokalno-Aktorskiego?

- W moim przypadku nie było to tak naturalne, bo zrobiłem sobie dwa lata przerwy, nawet wyjechałem na pewien czas do Bielska-Białej. To był też moment, że zaangażowałem się w teatr offowy, tworzyliśmy wtedy jedną z nielicznych takich grup w Trójmieście. Dla mnie był to radosny czas nieskrępowanej wolności twórczej, ale też, prawdę mówiąc, niezbyt udanego teatru. To doświadczenie nauczyło mnie pokory, bo byłem takim "złotym" dzieckiem. Chowałem się we Wrzeszczu, byłem normalnym dzieckiem, chodziłem do zwykłej podstawówki, a jak pojawił się teatr to zdarzało się, że gdy jeździłem na rowerze po osiedlu, to dzieciaki wołały: "ooo, Książę jedzie!". Dzięki teatrowi offowemu zrozumiałem, że teatr musi być podparty warsztatem i że trzeba robić taki teatr, który zaciekawi widzów, a nie taki, jaki wydaje się nam "fajny". Z drugiej strony walka z reflektorami, szukanie kabli by móc je podłączyć, czy granie po przedziwnych miejscach to świetna szkoła teatru.

25 lat na scenie, ale też obok sceny i za kulisami w roli reżysera. Jak do tego doszło?

- Etapów było kilka. Najpierw byłem aktorem w Teatrze Miejskim. Później w Studium oczywiście występowało się w produkcjach Teatru Muzycznego. Jednak do reżyserii ciągnęło mnie od zawsze. Pamiętam taką historię. Była pierwsza próba czytana "Księcia i żebraka". Aktorzy coś tam próbowali, a ja w pewnym momencie - przypomnijmy, 14-letni debiutant - przerwałem i powiedziałem Kilianowi, że to chyba zupełnie inaczej powinno być zagrane. (śmiech)

Najważniejsza zmiana nastąpiła dopiero po moim odejściu z Teatru Muzycznego, gdzie byłem na etacie przez osiem lat. Licząc też cztery lata Studium Wokalno-Aktorskiego, spędziłem w Muzycznym 12 lat. W pewnym momencie musiałem wybrać: czy chcę być etatowym aktorem czy chcę też realizować się w swojej drugiej specjalizacji, czyli konferansjerce. Nie miałem wątpliwości, że trzeba wybrać albo jedno, albo drugie. Postanowiłem zaryzykować, wybrałem pracę z mikrofonem.

Jednak od teatru zbyt daleko nie odszedłeś?

- Nieoczekiwanie pojawiła się propozycja pracy z młodzieżą. W czasie gry w Muzycznym trochę współpracowałem z Teatrem Junior. Zrobiłem jakąś formę z dzieciakami Juniora, którą chcieliśmy pokazać wspólnie ze Sceną 138. Prowadził ją wtedy Andrzej Mańkowski. Bardzo mu się to spodobało. Wtedy Scenę prowadziło kilka osób. Wkrótce dostałem grupę musicalową i przez kilka lat działaliśmy przy Teatrze Miejskim w Gdyni (współorganizatorem było Towarzystwo Przyjaciół Gdyni, po jakimś czasie dołączyło też Centrum Kultury w Gdyni). W końcu z powodów finansowych zmieniła się formuła działania Sceny 138, okrojono ją do jednej grupy i trafiła ona w moje ręce. Jednocześnie do CK Gdynia przyszedł Jarosław Wojciechowski, któremu pomysł naszego amatorskiego teatru bardzo się spodobał, więc Centrum Kultury w Gdyni przejęło opiekę nad Sceną 138. I w CK Gdynia funkcjonuje ona do dzisiaj. Zależało i zależy mi tylko, żeby moi podopieczni tworzyli teatr z chęci i pasji, a nie zarobkowo, dlatego za spektakle grane w Centrum Kultury nie otrzymują wynagrodzenia.

A co z karierą aktorską? Odwiesiłeś aktorskie buty na kołku i istnieje już tylko reżyseria?

- Nie chciałbym zamykać sobie drogi do aktorstwa. Mam dyplom. Często słyszę od kolegów aktorów, gdy pokazuję im na scenie o co mi chodzi, że powinienem grać. Czasem wręcz przykro mi się robi, że muszę zejść ze sceny, gdy coś próbuję, sprawdzam. Jednak wciąż mam przeświadczenie, że jako reżyser mogę znacznie więcej zrobić niż jako aktor. Nigdy nie twierdziłem, że aktor ma rolę odtwórczą, ale więcej jestem w stanie wykreować i stworzyć jako reżyser.

Najbliższe wyzwania dla jubilata?

- Wielkim marzeniem było zrobić coś w Operze Bałtyckiej ze względu na dziadków, solistów Leokadię Borowską-Podsiadły (mezzosopran) i Jerzego Podsiadłego (bas). Spędziłem w tym budynku dzieciństwo, bo dziadkowie śpiewali tam od czasów istnienia Opery w Gdańsku a właściwie od czasów Studia Operowego. Byli solistami przez 30 lat. I 10 grudnia odbędzie się koncert jubileuszowy Floriana Skulskiego - "Viva Baritone", który mam przyjemność prowadzić i wyreżyserować. To dla mnie niezwykle ważne wydarzenie, prawdziwe spełnienie marzeń. Postaram się opowiedzieć w ten wieczór i historię pana Floriana, znakomitego barytona, przybliżając historię Opery Bałtyckiej, jej złotych lat 50, 60 i 70. Od wielu lat moim największym marzeniem artystycznym jest wyreżyserowanie spektaklu operowego. Chciałbym zmierzyć się ze "Strasznym dworem" Moniuszki, na którym się wychowywałem. Na razie cieszę się, że wrócę do Opery i stanę na jej deskach prowadząc koncert.

Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
18 listopada 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...