TotenKANTORtanz

7. Maat Festival "Kantor now!" w Lublinie

Umieszczenie wielkiego nazwiska w tytule festiwalu niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. W przypadku Tadeusza Kantora i kolejnej edycji Maat Festivalu zagrożenie przeradza się w wątpliwość. Pewnym jest, iż relacje pomiędzy tańcem współczesnym a spuścizną po autorze "Umarłej klasy" są tematem wartym badań. W ramach siódmej edycji imprezy Teatr Maat Projekt we współpracy z Cricoteką postanowił zweryfikować teorie, o których pisała Anna Królica - badaczka związków Kantora z tańcem. Wątpliwym jest, czy udało im się cokolwiek poza zadaniem kolejnych pytań i stwierdzeniem "Kantor, now!".

Organizatorzy zaprosili tancerzy, choreografów i artystów teatralnych a następnie, chcąc nie chcąc, posadzili ich w klasowych ławkach - choć zapewne nie mieli zamiaru zadawania im pracy domowej, której zapis w zeszycie od teatru/tańca/choreografii mógłby brzmieć: a) zapoznaj się z twórczością Kantora, b) zinterpretuj wybrany aspekt wyżej wymienionej ze wskazaniem na "Umarłą klasę". Artyści występujący w przebudowanej scenograficznie Sali Widowiskowej Centrum Kultury, (publiczność zasiadała w miejscu kulis, a scena złożona z czterech białych płaszczyzn - trzy ściany i podłoga - była ustawiona tyłem wobec standardowej widowni) prezentowali się jak obiekty badawcze w laboratorium. Stanęli przed trudnym wyborem sposobu, w jaki spotkają się z Kantorem na scenie - na jakim poziomie dojdzie do interakcji, a co ważniejsze dla widzów - czy będzie to poziom ukryty w procesie twórczym, czy też możliwy do zaobserwowania? W relacji chciałbym przyjrzeć się spektaklom w różny sposób podejmującym kantorowski problem, z nadzieją, że dzięki temu wykrystalizuje się kilka możliwych ścieżek, na które wstąpili artyści. Jak zawsze w przypadku dokonywania wyborów - część festiwalowego repertuaru została pominięta/poszkodowana.

Najbardziej dosłowne spotkanie z Kantorem miało miejsce przy okazji najwyraźniejszego teatralnie i najmniej tanecznego - "Madeleine" w reżyserii Magdy Tuki i Myles'a Stawman'a. Zaczynamy od wizualizacji. Artystka jak zagubiona uczennica z "Umarłej klasy" zbiega w dół po trawiastym zboczu podczas, gdy reszta uczniów, w jednej projekcji filmowej nałożonej na drugą, wspina się na zielone krakowskie wzgórze. Tuka wybierając odwrotny wektor ruchu od tego utrwalonego na filmie Andrzeja Wajdy zaprasza nas do zajęć pozalekcyjnych. Ubrana w strój przypominający szkolny mundurek z charakterystycznym plecakiem siada za kartonowym pudłem imitującym biurko. Czyta, czerpie ze słów rozbrzmiewających w głośnikach, a tak naprawdę prezentuje historię o mężczyźnie, który dla sztuki poświęca życie osobiste i relacje z ukochaną kobietą. Wiemy kim jest ów mężczyzna. Bohaterka skonfrontowana w późniejszej części spektaklu z wojną, strachem, hukiem wystrzałów i budynków walących się w gruzy, biega po scenie i między publicznością w całkowitych ciemnościach, rozjaśniając je czasami latarką-czołówką. Pomiędzy tymi narracjami znajduje się jeszcze jedna - symboliczna. Naga performerka z szeroko rozłożonymi nogami siedzi na podłodze przodem do widzów, jej ciało staje się częścią ekranu pokrywanego wizualizacjami. W projekcji dominuje jeden obraz: wzgórze znaczone procesem denaturalizacji-urbanizacji. Próżno szukać na nim aktorów z Teatru Cricot 2, nie ma tam już miejsca na wspinaczkę i taniec na szczycie. Jak na każdym grobie tak i tutaj wyrastają nowe monumenty egzystencji - socrealistyczne osiedle. Bloki wznoszą się również na physis artystki i każą zadać sobie pytanie o ciało, jako archiwum nie tylko naszych wspomnień, ale również nieustającej metamorfozy świata.

Zieleń, choć nie wzgórza na krakowskim Kazimierzu/Podgórzu, a bujnej roślinności rodem z tropików i/lub Edenu, wyróżniała pracę Justyny Jasłowskiej, której Paradise, Paradise to - parafrazując artystkę - bardziej "Wielopole, Wielopole" niż Umarła klasa. Spektakl podejmował, w odniesieniu do Kantora, przede wszystkim pytanie o proces transformacji wspomnień przez ciało. Układane na podłodze rodzinne zdjęcia performeki uruchamiały emocje - dystansowane przez narrację wygłaszaną tonem zaczerpniętym po trosze z bohaterów "Umarłej klasy" i z dziecka przejętego odpowiedzią udzielaną dorosłemu światu. Część publiczności zinterpretowała to jako wyraz dystansu do spuścizny patrona tej edycji festiwalu, nagradzając każdą kolejną frazę śmiechem - osobiście widziałem w tym jeden z ważniejszych intelektualnie momentów całej imprezy, rzeczywiście zmuszający do refleksji nad przesłaniem poukrywanym w dokonaniach legendarnego reżysera. W spektaklu Jasłowskiej wyraźny był jeszcze jeden temat - prywatnego raju, w którym artystka trochę jak Fred Ballinger z "Młodości" Paolo Sorrentino dyrygowała orkiestrą natury - odgłosami wiejskich zwierząt, pamiętanymi zapewne z dzieciństwa spędzonego na podkarpackiej wsi - tego wspólnego podglebia łączącego jej pracę z toposem utraconego (martwego?) dzieciństwa, do którego wracał Kantor w "Wielopolu..." Proces kreacji świata i figura stwórcy "szusującego" na chmurach na podobieństwo osoby ćwiczącej fitness, czy też, proszę wybaczyć muminka stanowił czytelny i wyrazisty koncept. Być może świat rzeczywiście zaczął się jak spektakl - biciem kościelnych dzwonów, a nie ciemnością. Taka nieco bajkowa wizja podkreślona przez roślinne fragmenty scenografii i niezwykle witalny układ choreograficzny Jasłowskiej niewątpliwie stanowiła próbę dialogu z ponurymi konotacjami, które wywołuje termin "teatr śmierci".

Autobiografizm jako tworzywo artystyczne - korzystał z tej metody w czytaniu Kantora również Sławek Bendrat w swoim "Le Femme de Sernice", widowisku traktującym o uniwersalnym spotkaniu ze śmiercią, która może przybrać polimorficzną postać obleczoną w foliowy worek, z głową manekina, zawsze pozostaje jednak realnością - o czym przypominał film dokumentalny wyświetlony przed spektaklem. Twórca zwierzył się przed kamerą Patrycji Płanik z intymnych doświadczeń związanych z odejściem ojca. Pierwiastek osobistych przeżyć, widoczny w przedstawieniu Bendrata to rzecz nie tyle kantorowska, co uniwersalna, być może dlatego ten specyficzny totentanz, w którym ze śmiercią spotykał się performer - symbolicznie - androgeniczny (peruka, makijaż, buty na wysokich obcasach), uruchamiał bagaż skojarzeń sięgających średniowiecznego tańca śmierci, oczywiście pojmowanego w innych niż moralitetowe kategoriach.

Prezentacja siebie jako kogoś Kantorowi pokrewnego, a jednocześnie z nim dyskutującego była rdzeniem performansu Mikołaja Mikołajczyka - "Projekt Mikołaj Kantor Mikołajczyk". Spektakl był mieszanką różnych segmentów/modułów tematycznych tworzonych z użyciem rozmaitych środków wyrazu, uczucia też pozostawił mieszane. Od aprobaty dla zestawienia improwizacji/prowizoryczności (przy pomocy dziesięciu widzów, którzy odpowiedzieli na zaproszenie artysty do wspólnego tańca) jako metody twórczej - z kantorowskim perfekcjonizmem zamieniającym się w dyktaturę nad aktorem (za przykład służył fragment filmu z próby do "Gdzie są niegdysiejsze śniegi"). Po zniechęcenie wobec pretensjonalnego w wymiarze przejścia od zdjęcia Kantora do zdjęcia Mikołajczyka, co nastąpiło w "towarzystwie" nagrania, w którym autor "Niech sczezną artyści", opowiadał o artystycznych miernotach i pretensjonalnych spektaklach odnoszących niezasłużone sukcesy. Ambiwalentne uczucia wzbudził także finał, gdzie nagi performer powtarzał niby refren: "Jestem na scenie nielegalnie, ta nielegalność podoba mi się, jest przeciwko wszelkim konwencjom teatralnym".

Twórcą, który nie starał się na siłę odrobić wspomnianej lekcji był Karol Tymiński. "Play.ground" to opowieść o odkrywaniu ciekawości dziecka - eksploracji swojego ciała jako źródła wiedzy. Być może była to kontra (oparta na zasadzie witalności podkreślanej przez różowe balony stanowiące scenografię oraz ciało performera pokryte takąż farbą (pyłem?) pozostawiające ślady i smugi na podłodze) do teatru śmierci. Tymiński nie silił się na nawiązania do Kantora poza znalezieniem wspólnego mianownika - o którym mówił w filmie - ograniczając się zresztą do ogólnego teoretyzowania. Wypowiedź artysty na podsumowującej festiwal dyskusji o potrzebie szukania nowych mistrzów, miast kłaniania się starym - zabrzmiała wyraźnie i przy okazji wzięła w nawias większość pokazanych na imprezie spektakli.

Wspomniana rozmowa (wzięli w niej udział i odpowiadali na pytania widzów: Tomasz Bazan, Anna Królica, Justyna Jasłowska, Karol Tymiński oraz Sławek Bernadt), której atmosfera i temperatura dowodziły żywej percepcji przedstawień, potwierdziła wspomnianą na początku wątpliwość. Co znaczy "Kantor, now!"? Dlaczego to właśnie w nim współcześni tancerze mogą upatrywać swojego "ojca', a nie np. w Jerzym Grotowskim? A właściwie dlaczego nie w twórcy Teatru Laboratorium? Cudowne rozmnożenie pytań. I niestety głód odpowiedzi. Trudno bowiem uznać, iż sam fakt braku kompleksów wobec autora "Wielopola, Wielopola" (podkreślany przez Bazana) wystarczy, aby nawiązać z nim rzeczywisty dialog, który powinien przecież dotknąć również intelektualnej refleksji. Zdaje się, że sami artyści mieli takie aspiracje. Ich wypowiedzi uwiecznione na filmach dowodziły namysłu nie tylko nad warstwą wizualną spektakli Kantora, ale także nad ideami, które twórca Teatru Cricot 2 podejmował w swojej sztuce. Argument za pewną dowolnością, wg której obojętność wobec "interlokutora" sama w sobie jest nawiązaniem rozmowy, uznaję za niewystarczający.

VII Maat Festiwal to - gwoli podsumowania - dowód na prymat tzw. "pokolenia solo", tańca w znacznej mierze opartego na dekonstrukcji, zwróconego przede wszystkim w głąb somatyczności, akcentującego nagość, której to zresztą uzasadnienie pozostaje dyskusyjne. Korzystającego przy tym często z wizualizacji, "ogrywającego" szczątkowe acz interesujące scenografie. Ale to także widome poświadczenie nieustannego fermentu tanecznego środowiska i - cesarzowi co cesarskie - jego odwagi, niekiedy przeradzającej się w twórczą bezczelność. A to już rzecz, którą można zakarbować pod tematem lekcji: "Kantor, now!"

Dominik Gac
Lubelski Informator Kulturalny ZOOM
8 stycznia 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...