Traumatyczne decyzje o zamrożeniu uczuć

rozmowa z Aliną Świdowską

Pamiętniki Adiny Blady-Szwajger, lekarki z getta, przypomina w monodramie "I więcej nic nie pamiętam" jej córka. W dniu premiery mówi m.in. o dramatycznych wyborach: kula czy strzykawka śmierci. Z Aliną Świdowską rozmawiają Jolanta Gajda-Zadworna i Maciej Miłosz.

Alina Świdowska: Zapewne całe życie. Ludzie bronią się przed takimi wspomnieniami. 

Kiedy pani poznała historię mamy? 

- Wiedziałam, że była w getcie, że po Powstaniu, które tam wybuchło, trafiła na aryjską stronę, ponieważ miała tak dobry wygląd i świetnie mówiła po polsku. Tacy ludzie byli na wagę złota. Dostawała zadania do wypełnienia - przygotowanie mieszkań i papierów dla uciekinierów... Ale nigdy nie mówiła o szpitalu, o tym, jak na jej oczach umierały dzieci, którym nie była w stanie, mimo lekarskiej wiedzy, pomóc. A ja nie pytałam, bo nie wiedziałam o co.

Czuje pani żal, że matka milczała? Rozumie pani jej decyzję? 

- Tak ustawiła nasze życie, by moje było nowe, osobne. Miałam żyć w nowym, lepszym świecie. Pozbawionym antysemityzmu. W każdym razie bez tak wielkich podziałów, jakie miały miejsce przed wojną. Wspomnienie uniwersytetu, w którym Żydzi na wykładach nie mogli siedzieć w ławkach, tkwiło w mamie jak zadra. Wojna nieludzko ten antysemityzm wyostrzyła. Kiedy okazało się, że powojenny świat wcale nie jest lepszy, kiedy przyszedł rok \'68, mama uświadomiła mi, że bycie Żydem jest trudne. Ale też, że trzeba to znosić z godnością. Nie odwoływała się jednak do wspomnień z getta. 

Kiedy zaczęła o tym mówić? 

- Raczej pisać. To były lata 80. Leżała w szpitalu u Marka (Edelmana - przyp. red.) po jakimś bardzo ciężkim zawale, przekonana, że zbliża się koniec. Wcześniej nikomu nie przyznawała się do choroby. Chyba Marek ją skłonił do tego pisania. Czy traktował to jako formę terapii? Nie wiem. Kiedy skończyła pierwszą część, wydał ją. Potem poproszono mamę, by dopisała dalszy ciąg - o Powstaniu po aryjskiej stronie. Zrobiła to i więcej ani słowa nie dodała. 

W książce dominuje strach. Ukryty, ale obecny, zmieniający się w miarę eskalacji wojennej grozy. 

- Ja bym ten permanentny stan, w którym się znajdowała, nazwała "zamrożeniem uczuć".

W pewnym momencie do znieczulenia została tylko wódka? 

- Kiedy zaczęła się wojna, mama miała 22 lata. Wokół niej, w kolejnych szpitalach - na Siennej, Śliskiej - byli młodzi ludzie. Przydziałowe 25 gramów spirytusu, co rano, traktowali jak sposób na odreagowanie. Mama mówiła, że "zręcznym haustem" potrafi pić wódkę, ale ja widziałam ją pijącą tylko raz. Chociaż często towarzyszyła mi w spotkaniach z kolegami aktorami. Często prowadziliśmy nocne rozmowy. Obudzona ze snu mama, mimo dyżuru, jaki czekał ją następnego dnia, wyciągała co miała z lodówki i siadała z nami, do końca spotkania nie wypijając swojego kieliszka wódki. Wylewała go rano do zlewu. Kiedy spytałam, dlaczego to robi, powiedziała: Dziecko, ja jestem alkoholiczką. Była silna. Do końca życia potrafiła udawać, że nie czuje tego, co czuje.

To pani chce pokazać na scenie? 

- Chcę opowiedzieć o tym, co było dla niej najważniejsze. O losie dzieci, oddaniu lekarzy i pielęgniarek. O ich bohaterstwie. Ale też o nieustającej konieczności dokonywania wyborów. Są sytuacje, kiedy trzeba podejmować dramatyczne decyzje, które człowieka zmieniają na całe życie. Ludzie w getcie mówili: "Boże, umarł tak zwyczajnie, na łóżku". Godność umierania była wtedy obsesyjnie ważna.

Stąd wybór pani matki, by dzieciom, które czeka zagłada, podać śmiertelną dawkę morfiny?

- Tak. To był właśnie jeden z tych wyborów.

Jej decyzja o popełnieniu samobójstwa też?

- Bała się, że nie dostanie tzw. numerku życia, czyli przepustki, która pozwalała funkcjonować w getcie. To było odgrodzenie się od tego lęku, powiedzenie sobie: "to mnie nie dotyczy, ja sama to załatwiam". 

Marek Edelman mówił, że moralność czasu wojny jest inna niż czasu pokoju. Dziś przyspieszanie śmierci uznawane jest za morderstwo. 

- Gdyby okazało się, że pod koniec życia mama będzie warzywem, prosiła mnie, bym ułatwiła jej śmierć. Chciała umrzeć w poczuciu godności.

Pani relacje z matką uzupełniły sztukę.

- W pewien sposób wymusił to na mnie reżyser. Kiedy trzy lata temu sama zaadaptowałam tekst, ograniczyłam się do wspomnień mamy. Była mama i jej trauma. Teraz zostałam poproszona, by wątki przemieszać. Widzowi trzeba dać trochę oddechu. 

Dlaczego monodram powstał dopiero 20 lat po wydaniu książki? 

- Kiedy zaczynałam wspomnienia czytać na głos, od razu płakałam. Poza tym po śmierci mamy bardzo cierpiałam, skończyłam to psychoterapią. 

Spektakl to jej dalszy ciąg? 

- Psychoterapia dotyczyła bólu po odejściu mamy. Ale czegoś innego nie załatwiła. 

Czego?

- Są rzeczy straszne, o których mimo wszystko należy mówić. I nie dlatego, że one więcej się nie zdarzą. Zdarzą się. Ale chcę dołączyć się do głosu walczących o to, żeby "nigdy więcej". Mama poprosiła mnie, bym przekazała ludziom jej świadectwo. Więc przekazuję.

Jolanta Gajda-Zadworna, Maciej Miłosz
Zycie Warszawy
4 lutego 2010
Portrety
Tadeusz Lis

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia

Dziadek do orzechów (P...
Rudolf Nuriejew
Zobacz arcydzieło baletu z Paryskiej ...